Trasa: Wyruszyłem z Brokęcina (na północ od Piły) nad jezioro Kniewo. Wracałem później do Lotynia (razem około 25 km). W Brokęcinie trzeba typowo przejść przez całą wieś, co wiąże sie z byciem obszczekanym przez wszystkie okoliczne psy. Po za tym ludzie się dziwnie gapią :-) Zmieniłem więc trochę trasę tak, że przez pola (zmarznięte więc szło się dobrze) i krzaczory ominąłem wszystkie zabudowania. Ogólnie planowałem więcej pochodzić w kolejnych dniach, ale pogoda nie sprzyjała. Poza tym co tu dużo mówić, nie chciało mi się trochę. Pierwszy dzień bardzo ładny, sporo słońca, ale też dość mroźno (śnieg leżał w niektórych zacienionych miejscach). Wieczorem zaczęło padać i zaczął wiać silny wiatr. W kolejnym dniu pogoda bardzo zmienna, na przemian słońce i deszcz by po południu zaczęło znowu padać i tak zostało aż do końca wyjazdu. Nie oznacza to, że pogoda była brzydka. Dla mnie każdy rodzaj pogody podczas takich wypraw jest akceptowalny, rónież deszcz, który ma swój klimat. Deszcz ma jedną zaletę. Gwarantuje samotność w takich miejscach jak ten las, bo typowy człowiek siedzi wtedy w domu. Dięki temu normalny inaczej człowiek może wtedy w pełni rozkoszować się samotnością. Trzeciego dnia planowałem posiedzieć dłużej nad tym jeziorem i wracać wieczornym pociągiem, ale padało i zapowiadało się na mocniejszy deszcz, więc zebrałem się już około 10 rano. Padało całą drogę, ale nie na tyle mocno aby konieczne było używanie peleryny przeciwdeszczowej. W Lotyniu małe zaskoczenie. Stacja zabita dechami (kilka lat temu był tam jeszcze dyżurny ruchu, który nas ugościł nawiasem mówiąc wtedy). Poczekalnia zamknięta, więc ponad godzinę jaką miałem do odjazdu spędziłem w prowizorycznej poczekalni na świeżym powietrzu (na zdjęciach). Wracając z lasu krótki postój zrobiłem sobie pod naturalnym daszkiem ze złamanego pnia drzewa.
Jedzenie: Nauczony doświadczeniem wcześniejszych lat zabrałem niezbyt dużo, bo i tak nie chce mi się jeść. Pięć grejfrutów, które zjadłem co do jednego, dwie paczki twarogu (razem 500gr), pierożki tortelini (upiekłem na ogniu), kiełbasa, paczka mielonego z indyka do ugotowania czegoś pomiędzy zupą a nie wiem czym, troszkę warzyw (marchew, por, czosnek, pyry, rucola). Z tego na ognisku ugotowałem całkiem smaczną potrawę i do tego szybko. W drodze nad Kniewo śniadanio-obiad (błonnik, kiełbasa, czosnek i por) zrobiłem sobie w miejscu dawnej miejscowości Czersk. Obecnie po miejscowości nie ma już śladu poza pozostałościami starego cmentarza. Są za to stoliki i ławki nie wiadomo przez kogo tam zbudowane (jeden się ostatnio przewrócił) oraz dęby, z których jeden (na zdjęciu) ma 260 lat. Nie zabrałem nic słodkiego, ale za to nad Kniewiem wykopałem naszą flaszkę Żubrówki, jeszcze sprzed trzech lat z wieczoru kawalerskiego kolegi. Kilka tradycyjnych łyków i pod ziemię na kolejny raz :-) Raz ugotowałem sobie herbato-kompot z grejfrutem. Całkiem niezły wynalazek :-)
Spanie: Jak na zdjęciach. Plandeka budowlana gruba (gramatura 130gr/m2) o wymiarach 3x3 m wystarcza by dla jednej osoby urządzić całkiem dobre legowisko (myślę że dwie osoby też by dały od biedy radę). Plandeka doskonale chroni od deszczu (nie przecieka) i od wiatru, który w tamtym miejscu od jeziora naprawdę mocno wiał czasami. Dwa śpiwory i dwie karimaty.
Wyposażenie: Tradycyjnie zimą brak namiotu, którego zabieranie nie ma sensu. W zamian opisana wyżej plandeka, kawałek sznurka do jej rozwieszenia na drzewach, dwa śpiwory (przydały się przy tym wietrze), dwa noże - jeden do rąbania drewna, a drugi do jedzenia, podręczna składana piłka do drewna (przydała się, zrobiłem sobie prowizoryczną ławkę ze zwalonego pnia), menażka, łyżka, latarka, kompas i trochę ciuchów (w sumie trzy bluzy polarowe, dres). Do tego takie różne pierdołki jak to typowo się bierze. Ogólnie nie za dużo i nic nadmiarowego. Ciuchy dodatkowe wziąłem głównie po to by móc się w coś czystego przebrać pod koniec i nie wyglądać zupełnie jak kloszard w trakcie powrotu :-) Niestety i tak waliłem dymem na odległość. Co prawda ja tego nie czułem ale inni pewnie tak, no ale cóż ... smuteczek :-)
Ogień: Rozpalony tylko z tego co natura dała. Korę brzozy na rozpałkę zebrałem na samym początku, wsadziłem do kieszeni by wyschła. Na miejscu zrobiłem rekonesans po okolicy by znaleźć "odpowiednią" gałąź/gałęzie. Najlepsza jest taka o średnicy około 4-6 cm, sucha na tyle że łamie się bez problemu (bez ciągnięcia się) a jednocześnie z pewnym oporem, co świadczy że nie jest spróchniała. Trzeba ją nożem okorować a następnie rozłupać na kawałki mniejsze lub większe i wióry. Takie gałęzie na ogół w środku są suche (stąd nie mogą być zbyt cienkie, bo te na ogół są nasączone wodą, zwłaszcza jak leżą w mokrej trawie). Jedna taka gałąź o długości około metra leżąca nawet w mokrej trawie na ogół wystarczy do rozpalenia ogniska bez większego wysiłku. Staram się palić ogień mały, ledwo widoczny, utrzymując dużą ilość żaru, bo żar daje ciepło. Używanie świeżych (mokrych) gałęzi nie jest dobre, bo kopcą i nie dają za dużo ciepła (podobnie jest z drewnem kominkowym). Świeże gałęzie łatwo poznać bo są dość ciężkie (woda w środku).
Wrażenia: Przyroda dostarcza wielu wrażeń. Chyba nigdy mi się nie znudzi. Fale wiatru przewalające się z łoskotem poprzez korony drzew, deszcz cicho dzwoniący o plandekę, szum trzcin poruszanych przez wiatr, nawoływanie się ptaków przy zapadającym zmierzchu. Można stać i słuchać w nieskończoność tych dźwięków. Później trzeba to niestety skontrastować z rozhukanym miastem po powrocie. Cóż jednak zrobić. Niezbyt często palę fajkę. Z fajką jest inaczej jak z papierosami (których nie palę, nie paliłem i nie zamierzam nigdy palić). Aby zapalić fajkę trzeba mieć czas i nastrój. Takie wyprawy dają jedno i drugie. Palę raz kiedyś tak dla fantazji. Można wtedy sobie siedzieć i dumać :-) Być może częstotliwość palenia przeze mnie fajki obrazuje stopień mojego zabiegania w życiu. Taki wyjazd pozwala ten szleńczy bieg choć na chwilę przerwać. Niestety kolejna okazja będzie pewnie najwcześniej jesienią. Muszę do tego czasu przetrwać jakoś lato, którego nie lubię.
Kilka filmów:
Trzcina falująca na wietrze
Okolice miejsca biwakowania
Obiadek na ognisku
Małe ognisko jakie typowo palę
Odgłosy ptaków przy zapadającym zmierzchu. W rzeczywistości było je dużo wyraźniej słychać. Trzeba się wsłuchać. Wychodzi niedoskonałość urządzeń rejestrujących (komórka w tym przypadku, bo nie mogłem ładowarki od kamery znaleźć).