Pomysł wyprawy po części wyniknął z chęci zakupienia miodu w Czaplinku, gdzie od jakiegos czasu zaopatrujemy się w Pasiece Fujarskich. Na miejscu u nich ceny są znacznie niższe, więc przy większej ilości opłaca się tam pojechać, a miody mają wyśmienite zwłaszcza gryczany i wrzosowy. Pierwotnie planowałem wyjazd w piątek lub sobotę w ostatni weekend i przejście trasy około 60-70 km ze Starej Łubianki (na północ od Piły) do Czaplinka z kilkoma noclegami w terenie. W czwartek okazało się, że plany wyprawy mogą upaść ze względu na jakąś infekcję gardła (i podwyższoną temperaturę) jaka mi się akurat w tym czasie przyplątała. Nie dałem jednak za wygraną i gdy tylko trochę mi przeszło, to spakowałem graty i pojechałem. Było to możliwe dopiero w niedzielę. Ze względu na brak kilku kluczowych przedpołudniowych połączeń kolejowych w tym dniu, musiałem zmienić plany co do trasy.
Pojechałem nieco bardziej na północ, do Ptuszy. Na miejscu byłem przed godziną 15. Lubię ten moment gdy pociąg znika za horyzontem i pojawia się cisza połączona z pięknem przyrody i jedynie łagodnym szumem wiatru w koronach drzew. Tym razem wrażenie ciszy było o tyle silniejsze, że kontrastowało z trajkotaniem kilku młodych dam jakiego musiałem słuchać przez ostatnią godzinę jazdy pociągiem. Jeśli ktoś oglądał film pt. Dzień świra i pamięta scenę z pociągu to wie co mam na myśli :-)
O tej porze roku jasno jest jeszcze około godziny 19. Czasu było więc wystarczająco dużo, aby ze spokojem przejść około 6 km przez las (bardzo malowniczy teren), znaleźć odpowiednią miejscówkę (co nie zawsze jest łatwe), nazbierać odpowiedniego drewna na opał, rozpalić ognisko i przygotować miejsce do spania. Po drodze znalazłem uschniętą stojącą brzozę, z której kora odchodziła płatami. Nazbierałem pełną kieszeń od kurtki na rozpałkę. Wystarczyło na cały wyjazd a nawet sporo jeszcze zostało. Pogoda była piękna. W nocy temperatura spadła poniżej -10 C, ale brak wiatru i brak zapowiedzi opadów na najbliższą noc sprawiły, że postanowiłem przenocować pod chmurką :-) Ciekawe doświadczenie. Zasypiając widziałem wspaniałe rozgwieżdżone niebo przebijające poprzez korony sosen. Rano dodatkowym bonusem było to, że było mniej do pakowania. Poprzedniego dnia aby nieco osłonić obozowisko zbudowałem małe ogrodzenie (widać na zdjęciach poniżej). Skorzystałem z niedawno ściętych gałęzi sosen walających się wszędzie po okolicy. Zaletą takiego rozwiązania jest to, że mojego małego ogniska nie było widać nawet z 20-30 metrów. Pierwsze miejsce na nocleg wypadło w okolicy rzeki Płytnicy. Pierwotnie myślałem o noclegu nad samą rzeką, ale jak zobaczyłem wędkarzy łowiących podlodowo to zrezygnowałem (do wody pewnie bym się łatwo nie dostał).
Drugiego dnia wędrówki ze względu na zaplanowaną trasę 25 km, wyruszyłem już o godzinie 7 rano. Kierowałem się na północ. Po drodze musiałem przejść przez kilka miejscowości (Samborsko, kawałek Brzeźnicy, Ciosaniec), choć z założenia chciałem unikać kontaktu z cywilizacją. Zaplanowana trasa była jednak zbyt długa, aby próbować jeszcze jakoś obchodzić te miejscowości. Na otwartych terenach wiał porywisty lodowaty wiatr, co dodatkowo utrudniało wędrówkę. Plecak oraz droga w nieraz dość głębokim śniegu sprawiły, że nogi a zwłaszcza stopy w pewnym momencie zaczęły dawać o sobie znać. Konieczna była przerwa i pochodzenie na boso po śniegu. Działa to rewelacyjnie na stopy (podobnie w górach wymoczenie nóg w zimnym potoku). Po czymś takim można ze spokojem robić kolejne kilometry. Przed Samborskiem rzeka mocno przebudowana przez bobry i to w pobliżu domostw (tamy, ścięte drzewa). Powyżej Samborska trasa odbija w lewo w kierunku Brzeźnicy. Podobno to pozostałości dawnego nasypu kolejowego. Później dalszy odcinek trasy do Ciosańca też prowadzi wzdłuż dawnej linii kolejowej (widać na mapie - linia po lewej). W Ciosańcu w jednym ogródku (widać na zdjęciach) ktoś porobił wiatraki z plastikowych butelek (Filmik). Wyglądało to niesamowicie, choć że komuś chciało się wkładać w to tyle pracy. Zaraz za Ciosańcem droga wchodziła do lasu, który ciągnął się aż do miejsca docelowego. Podczas części drogi na tym odcinku ciszę zakłócały nisko przelatujące samoloty z lotniska w Nadarzycach. Kilka z nich udało mi się złapać:-)
Nad jezioro Kniewo dotarłem około godziny 14.15. Za drewnem nie musiałem za dużo biegać, bo zostało jeszcze sporo z tego co nazbieraliśmy podczas naszej ostatniej wyprawy z dziećmi oraz znajomymi na początku listopada. Ciekawym doświadczeniem było zobaczyć kawałki drewna ułożone tak jakbyśmy je zostawili wczoraj. Widocznie nikogo tam nie było na dłużej od tamtego czasu. Ognisko jakby czekało na ponowne rozpalenie. W takiej sytuacji następuje pozorna kompresja czasu, tak jakby te prawie pięć miesięcy przerwy pomiędzy tymi wydarzeniami nie istniało. Zanim jednak te kawałki drewna zapaliły się na nowo, trzeba było nazbierać sporo drobnych suchych kawałków. Problemu z tym nie było. Sporo suchych gałęzi wisi na drzewach. Dodatkowo nad brzegiem jezior sporo jest suchych traw. Warto jednak nazbierać suchego drewna ile się da na zapas. Ognisko zimą w większości z drewna jakie miało kontakt z wilgocią bywa zdradzieckie i potrafi zgasnąć, zwłaszcza na początku gdy nie ma za dużo żaru. Warto mieć wtedy sporo nawet spróchniałych gałązek. Spalają się szybko, ale też szybko zapalają. Ognisko rozpaliłem tak aby nie było widoczne od strony jeziora. Przesłoniłem ją plandeką rozwieszoną na sznurku. Pewnie w tak głębokim śniegu nie było szans by ktoś sie pojawił, ale ostrożność nie zawadzi.
Jeszcze mały drobiazg. Z myślą o zakupie miodu zabrałem ze sobą torbę, taką zwykłą z jaką się chodzi na zakupy (prawie nic nie waży i można ją zwinąć w kłębek). Przydała się do zbierania suchego drewna. Zamiast biegać po kilka razy w głębokim śniegu i w rękach nosić jedynie tyle ile się w nich zmieści, mogłem pójść z torbą na dłużą rundę po okolicy. Jak znalazłem suchą gałąź, to na miejscu ją łamałem w małe kawałki i układałem w torbie. Po kilku takich rundach miałem na rozpałkę tyle drewna, że wystarczyło jeszcze na kolejny dzień na rano. Po 25 km marszu warto jednak oszczędzać nogi i czas oczywiście, zwłaszcza jak o wszystko trzeba zadbać samemu.
Wieczorem zaczął padać śnieg. Tej nocy spałem pod plandeką. Sypało całą noc. Bardzo lubię jak o plandekę czy topik namiotu dzwoni deszcz albo śnieg, zwłaszcza w odludnym miejscu. Fajne uczucie, jakby było się na końcu świata.
Rano trzeciego dnia początkowo nie mogłem się wykopać spod śniegu. Spadło z 10 cm. Mając w perspektywie krótszą trasę (w praktyce wyszło jednak około 20 km) posiedziałem sobie nad Kniewiem do godziny 11, delektując się ciszą. Rozpaliłem ognisko, pogotowałem sobie, na końcu spakowałem i w drogę. Z żalem opuszczałem to piękne i spokojne miejsce. Przez moment rozważałem nawet zostanie tam jeszcze do następnego dnia, ale niestety proza życia wzywała. Poza tym pogoda była niepewna. Z każdą godziną śniegu przybywało. Opady śniegu spowodowały zmiany zaplanowanej trasy. W śniegu prawie po kolana ciężko było iść. W końcu po kilku km na jednym rozwidleniu wybrałem tę trasę, na której były koleiny po oponach. Poszedłem w kierunku Bornego Sulinowa. Koleiny ułatwiały marsz, ale pod cienką warstwą ubitego śniegu był lód. Dwa razy się wywaliłem, a ze dwadzieścia razy o mało co się wywaliłem. Miałem nadzieję, że dochodząc do Bornego gdzie jest większy ruch trasa będzie lepiej utrzymana. Pomyliłem się. Nie dosyć że większy ruch to trasa jeszcze bardziej oblodzona. Musiałem wprowadzić dalsze modyfikacje trasy skracając ją do minimum. Około godziny 16 przeszedłem przez Piławę w okolicy Liszkowa. Zaraz za mostem skręciłem w prawo. Po kilkuset metrach zaszyłem się w stosunkowo małym zagajniku świerkowym (doskonała ochrona przed wiatrem).
Bliskość drogi spowodowała, że początkowo nie planowałem ogniska. Całą drogę jednak padał śnieg. Moje ciuchy przyjęły więc trochę wilgoci. W zagajniku rozwiesiłem plandekę i położyłem się w swoich śpiworach aby trochę się wygrzać. Mimo, że pierwszego dnia przy dość sporym mrozie nie marzłem, tym razem nie mogłem się rozgrzać. Woda mineralna jaką miałem ze sobą miała temperaturę bliską zamarzania i konsystencję kaszki. Około 19 gdy czułem, że za chwilę dostanę dreszczy wylazłem ze śpiwora i zabrałem się za rozpalanie ogniska. Kora brzozy jaką znalazłem pierwszego dnia bardzo ułatwiła zadanie. Gęstość drzew w zagajniku sprawiła, że wszystkie niższe gałązki były suche. Paliły się łatwo, choć dokładać trzeba było co 5-10 minut. Ciepła wystarczyło jednak aby się ogrzać, podsuszyć rzeczy, ugotować wodę na herbatę i ogrzać wodę mineralną. Butelkę z mineralną wrzuciłem później do śpiwora. Na drugi dzień była całkiem ciepła. Wniosek dla mnie z tego doświadczenia jest taki, aby podczas zimowych wypraw zawsze starać się rozpalić ognisko i siedzieć przy nim jak najdłużej. Ogień rozwiązuje mnóstwo problemów. Sprawia że surowe, ciemne i odludne miejsce zaczyna być namiastką domu (nie wiem jak to określić). Jeśli zadba się o odpowiednie siedzisko z gałęzi, to można całkiem wygodnie spędzić czas, siedząc jak przy kominku.
Czwartego dnia wstałem już o 5.15 rano. Pomimo suszenia spodni poprzedniego dnia nogawki były sztywne jak blacha i do tego w temperaturze lodu. Fajne uczucie przy zakładaniu :-) Spakowałem wszystko, szybko ugotowałem coś ciepłego do picia i o 6 wyruszyłem w kierunku Łubowa. Starałem się iść na tyle szybko na ile pozwalał lód na drodze. Wcześniej sprawadzałem rozkład jazdy pociągów i widocznie błędnie zapisałem, że pociąg do Czaplinka mam o godzinie 7.10. Pociąg przyjechał przed godziną 7. Dochodząc do stacji widziałem jak podjeżdża na peron. Pewnie by mi zwiał, gdyby nie to że w tym momencie się zepsuł :-) Wsiadłem, po 10 minutach coś naprawili i pojechaliśmy do Czaplinka. Od mojej ostatniej miejscówki do Łubowa było 5 km. Ze stacji w Czaplinku do Pasieki Fujarskich jest około 2 km. Na miejscu kupiłem 15 słoików miodu - moje trofeum i cel wyprawy :-) Jeden śpiwór zapakowałem do tej torby na zakupy i w nim poukładałem część słoików, a resztę zapakowałem do plecaka na miejsce śpiwora. Wszystko się zmieściło, ale myślałem że nie dojdę z tym na stację te 2 km. Nagle przybyło mi prawie 20 kg. O 9.35 pojechałem do Stargardu Szczecińskiego, a stamtąd do Poznania. Po drodze urządziłem sobie małe polowanie z kamerą w ręce (przynajmniej droga sie tak nie dłużyła). Na polach sporo całkiem dużych stad saren. W jednym miejscu widziałem też stado dzików (udało mi się uchwycić je kamerą pośród drzew).
Była to dla mnie pierwsza całkowicie samotna wyprawa. Bardzo ciekawe doświadczenie. Przez kilka dni poza kilkoma przypadkami tylko cisza dookoła. Uwialbiem te spokojne ciche wieczory gdzieś nad jeziorem zanurzonym pośród lasu, gdzie jedynym dźwiękiem jest szum wiatru albo spadające krople wody. Zawsze długo pamiętam te chwile. Taki czas przynajmniej mnie zawsze skłania do refleksji, modlitwy, przemyśleń. Mimo pewnego zabiegania podczas takich wypraw (trasa, zakładanie obozu, zbieranie drewna, przygotowanie jedzenia itp.) poczytałem też trochę Biblię. Psalm 15 szczególnie zwrócił moją uwagę:
(1) Psalm Dawidowy. Panie! Kto przebywać będzie w namiocie twoim?
Kto zamieszka na twej górze świętej?
(2) Ten, kto żyje nienagannie
I pełni to, co prawe,
I mówi prawdę w sercu swoim.
(3) Nie obmawia językiem swoim,
Nie czyni zła bliźniemu swemu
Ani nie znieważa sąsiada swego.
(4) Sam czuje się wzgardzony i niegodny,
A czci tych, którzy boją się Pana.
Choćby złożył przysięgę na własną szkodę, nie zmieni jej.
(5) Pieniędzy swych nie pożycza na lichwę
I nie daje się przekupić przeciw niewinnemu.
Kto tak czyni, nie zachwieje się nigdy.
Jak wiele osób dookoła czyni dokładnie odwrotnie. Później jeszcze przeklinają los i Boga, że im w życiu nie idzie.
Jednym z celów wyjazdu była potrzeba swego rodzaju "resetu" po zabieganiu ostatnich miesięcy. Pierwszego wieczoru tysiące myśli biegało mi po głowie w zawrotnym tempe. Łapałem się na tym, że nie słyszę lasu. W miarę upływających dni i zrobionych kilometrów wszystko to gdzieś odpływało. Myślę, że optymalnie byłoby spędzić w terenie minimum pięć dni dla pełnej regeneracji.
O jedzeniu nie będę za wiele pisał. Zabrałem chyba za dużo, choć wydawało mi się że i tak za dużo nie wziąłem. To co zjadłem przez te kilka dni to niecały bochenek chleba własnej roboty, dwie paczki śledzi w oleju (razem 400 g), kawałek kiełbasy, paczka białego sera. Te rzeczy często jadłem bardziej z rozsądku niż z apetytu. Do tego kilka pomarańczy, moje ulubione czekoladki Alte Excellenz :-), jajko marcepanowe. Raz ugotowałem gulasz sojowy (wyszuszone kotleciki sojowe są lekkie) z suszonymi warzywami, dwa razy jakąś zupkę winiary z takimi gotowymi kluskami z Lidla. Piszę o tym dlatego, bo zawsze obserwuję zmianę zapotrzebowania na różne produkty gdy zwiększam wysiłek (tak jak podczas wszystkich takich wypraw). Może to jakaś prawidłowość, którą warto brać pod uwagę przy planowaniu wypraw. Mam spore zapotrzebowanie na owoce. Zawsze zabieram ze sobą paczkę suszonej żurawiny. Lubię gryząc żurawine popijać ją wodą mineralną. Smakuje jak kompot albo sok ala Tymbark, a może tak mi się tylko wydaje z braku laku :-) Wody mineralnej gazowanej zabrałem jedynie 3 litry, a i tak mi jeszcze zostało trochę. Do gotowania brałem wodę z jeziora albo ze śniegu. Jedna z zalet wypraw zimowych.
Klamoty. Generalnie nastawiłem się na minimalizm aby nie taszczyć za dużo ze sobą. Głównie miałem to co jest widocznie na ostatnim zdjęciu. Do tego troszkę ciuchów na przebranie, przybory do mycia, wspomniane wyżej jedzenie. Podczas marszu nie korzystałem z GPS. Mapy wydrukowałem z geoportala + kompas. Raz nie spojrzałem na kompas i nadrobiłem prawie 2 km (w okolicach jeziora Kniewo. W śniegu po kolana odczułem to dość mocno. Nie zabrałem namiotu. I tak nie spełnia za bardzo swojej roli. Od wiatru i doskonale od deszczu i śniegu chroni zwykła plandeka budowlana za 6 zl, która waży pewnie niecałe 500 g. Jak się zniszczy to nie ma żalu :-) Kupłem sobie kilka na zapas. Do tego lina, za pomocą której tę plandekę można w najróżniejszy sposób rozwieszać, w zależności od potrzeb i pogody (razem dość uniwersalny zestaw). Do tego dwa śpiwory - moim zdaniem termiczny komfort przy -10C (testowałem to rozwiązanie nawet przy -16C w ogrodzie i też było mi całkiem ciepło). Oba śpiwory ważą razem około 3.5 kg. Dwie karimaty pod spód. Stara wojskowa menażka. Zabrałem dwie czapki. Jedna robiona poprzez podwinięcie kominiarki, a druga z demobilu z czeskiej armii :-). Kominiarka się przydaje jak śpi się w mrozie. Można ją sobie rozwinąć na twarz i nie jest zimno w to jedyne nie osłonięte miejsce. Ta czeska czapka wytrzymuje wichury, deszcze i śnieg. Nie do zdarcia. Dwie pary rękawic: jedne lekkie na drogę, drugie narciary do noszenia drewna i grzebania w śniegu. Buty (Kamik) przywiozłem sobie z Kanady. Nie przemakają i wytrzymują bardzo duże mrozy. W Polsce też takie widziałem, ale pewnie podobne innych firm można dostać. Buty są dość ważne jak się chodzi w takim śniegu. Ważne by nogi były suche. Całkiem wygodnie się w nich chodzi (po 25 km nie miałem za wiele bąbli). Mam też małe składane wiaderko. Zabrałem też nóż glock z demobilu z armii austriackiej, ale ani razu go nie użyłem. Latarkę pożyczyłem od najmłodszej córki Emilki. Taka malutka jak długopis LED-owa za kilka zł. Zupełnie wystarczyła. Zabieram też ze sobą zawsze pelerynę wojskową jeszcze z czasów PRL (ma jeszcze guziki z orzełkami bez korony :-). Podgumowana. Nie przepuści żadnego deszczu i wiatru. Można na niej siedzieć w razie czego. I to chyba wszystko ze sprzętu. Piszę o tym w szczegółach aby pokazać, że podstawowy sprzęt wystarczający do przeżycia kilku dni (a nawet dłużej) w dziczy zimą można skompletować za niewielkie pieniądze. Pewnym kosztem są śpiwory i buty, choć te śpiwory akurat kupiłem na wagę w lumpeksie po 20 zł za sztukę :-) Norweskie.
Kwestia GPS. Piszę o tym bo ktoś zarzucił mi, że nie używanie telefonu i GPS jest nierozsądne. Myślę, że jest w tym sporo racji. Podczas samotnej wyprawy wiele może się zdarzyć. Miałem przy sobie telefon z systemem Android a pod nim pod programem TrekBuddy zainstalowane te same mapy, które miałem wydrukowane z geoportala. Nie używałem jednak podczas drogi GPS. Z kompasem jest ciekawiej. W każdym razie zabrałem kilka baterii na zmianę właśnie po to, aby w razie czego mieć możliwość kontaktu. O trasie poinformowałem też znajomych, którzy bardzo dobrze znają ten teren. Byłem z nimi w kontakcie SMS-owym.