Wyjazd ten różnił się od poprzednich tym, że tym razem przez ponad trzy doby nie mieliśmy żadnych kontaktów z cywilizacją. Jedynie las, jeziora, piękne widoki, cisza i świeże powietrze. Pogoda bardzo zmienna, o czym za chwilę. Myślę, że wszystkim nam się to przydało.
Podczas wyjazdu z Poznania lało. Niektóre osoby gorąco usiłowały nas odwieść od tej wyprawy. Lało przez całą drogę do Turowa Pomorskiego, a przestało w miarę dopiero na dwie stacje przed tą miejscowością. Na pierwszą miejscówkę szliśmy (około 4 km) w zapadającym zmroku, w mżawce, przy silnym wietrze i temperaturze w okolicach 2-3 stopni. Namiot rozbijaliśmy prawie po ciemku w gęstwinie w lesie w okolicy miejscowości Dziki nad jeziorem Remierzewo. Humory początkowo niezbyt dzieciom dopisywały w tej scenerii, ale wyraźnie poprawiły się po czekoladowych deserach, które przezornie zabrałem z domu :-) Tego dnia nie rozpalaliśmy ogniska. Byliśmy zbyt blisko miejscowości i nie chcieliśmy się dekonspirować. Cały wieczór i noc spędziliśmy w piątkę w namiocie dwuosobowym. Ciekawe doświadczenie logistyczne. Jak się ułożyć aby wszystkim było wygodnie, a jednocześnie jak spędzić czas w ciemności od 6 wieczorem do rana i się nie zanudzić :-). Efekt był taki, że większość tego czasu przespaliśmy, co po moich wielu prawie nieprzespanych nocach ostatnich dni wyszło mi na dobre. W nocy temperatura spadła do około 1-2 stopni i cały czas padało. Ciasne ułożenie się w namiocie sprawiło jednak, że dzieciaki chciały wychodzić ze śpiworów bo mówiły, że im za gorąco. Ani podczas tej ani podczas następnych nocy nikt nie zmarzł.
Rano się przejaśniło. Spakowaliśmy się, zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy na południe wzdłuż jezior Remierzewo oraz Przełęg. Tego dnia przeszliśmy około 13 km. Deszcz poprzedniego dnia związany był z przechodzącym frontem ciepłym, więc pogoda się poprawiła, było słonecznie i nawet dość ciepło. Większość trasy przeszedłem jedynie w bluzce z krótkim rękawem. Po drodze złapał nas jedynie przelotny deszcz. Schowaliśmy się pod prowizorycznie rozwieszoną na drzewach plandeką.
Piękne są te jeziora, zwłaszcza o tej porze roku. Trasa zupełnie pusta, co być może częściowo wynikało z tego, że unikaliśmy szerszych ścieżek leśnych. Moim celem było trzymać się jak najbliżej obu mijanych jezior (chciałem zlokalizować ciekawe miejscówki pod przyszłe wyprawy). To nieco wydłużyło trasę, bo niekiedy konieczne było kluczenie po ścieżkach ledwo widocznych między drzewami. W sumie przez całe trzy dni nie spotkaliśmy nikogo, poza jednym przelotnym spotkaniem z leśnikami, którzy minęli nas samochodem. Z dala widzieliśmy też chyba myśliwych jadących na motorku.
Nad jezioro Kniewo, które było naszym celem, dotarliśmy około godziny 14. Nazbieraliśmy drewna, rozbiliśmy namiot i rozpaliliśmy ognisko. Konieczne było podsuszenie butów, bo leżące wszędzie liście i trawa były wilgotne. Ognisko jak to po deszczu wymagało trochę zachodu, choć mimo wszystko dość łatwo to poszło. Wieczorem około godziny 21 dojechali do nas na rowerach Weismann i Martyna. Nasze wspólne wyprawy pomału stają się niepisaną tradycją :-)
W nocy znowu lało i ponownie nad ranem się przejaśniło. W ciągu dnia sporo chmur, silny wiatr który w lesie na szczęście nie był tak odczuwalny. Zwinęliśmy obóz i z plecakami zrobiliśmy 12-kilometrowy rekonesans po okolicy. Część dobytku ukryliśmy w zaroślach a zabraliśmy tylko najważniejsze rzeczy (głównie namiot, śpiwory i karimaty). Po południu wróciliśmy w to samo miejsce na trzeci nocleg. Martyna i Weismann dysponując rowerami wybrali się na rekonesans innymi trasami. W okolicach jeziora Kniewo obejrzeliśmy stary poniemiecki cmentarz sprzed II wojny światowej. Niestety wszystkie groby rozkopane przez ruską dzicz, która podczas swojego pobytu szukała tam cennych rzeczy przy zmarłych. Po drodze trochę artefaktów (pociski różnego kalibru) z czasów gdy teren był używany jako poligon.
Czwartego dnia po ciepłym śniadaniu przygotowanym na ognisku ruszyliśmy w drogę powrotną, tym razem kierując się do stacji Lotyń na północny wschód. Trasa 11 km zajęła nam mniej niż planowaliśmy. Na stacji byliśmy prawie 3 godziny przed odjazdem pociągu. Dyżurny ruchu był nieco zdziwiony jak nas zobaczył jak z plecakami wychodzimy z lasu. Bardzo fajny człowiek. Część czasu spędziliśmy u niego w nastawni. Dzieci miały okazję poznać tajniki sterowania ruchem kolejowym (szczególnie dociekliwy był Michał), a dla mnie była to przy okazji mała powtórka, bo z wykształcenia jestem też kolejarzem (Urządzenia Sterowania Ruchem Kolejowym w Technikum Kolejowym w Poznaniu) :-) Do Poznania wróciliśmy około 21 dość mocno zatłoczonym pociągiem.
Powrót do cywilizacji jak zwykle był dla mnie trochę smutny. Zawsze po takich wyjazdach pozostaje żal za ciszą lasu, gdzie jedynym odgłosem jest szum deszczu uderzającego w taflę jeziora albo szum wiatru przewalającego się przez konary drzew jak morskie fale.
Wody zabraliśmy 10 litrów - jedynie do picia na drogę podczas marszów. I tak nam 2 litry zostały. Tutaj wychodzi zaleta jesieni. Nie chce się tak pić jak latem. Do gotowania herbaty i jedzenia braliśmy wodę z jeziora Kniewo (Kniewo Zdrój :-). Woda bardzo czysta i bez zapachu. Po przegotowaniu nadaje się bardzo dobrze do różnych celów kulinarnych. Myślę, że duża odległość od terenów uprawnych powoduje, że woda wolna jest od chemikaliów. Na wszelki wypadek zabraliśmy jodynę do dezynfekcji, ale nie była potrzebna.
Dzieciaki spędziły trzy doby na świeżym powietrzu w dość niskich temperaturach. Na razie nie widzę oznak jakiegoś przeziębienia czy infekcji. Myślę, że takie wyjazdy je hartują, bo nasze dzieci dość rzadko chorują. Zresztą nie jest jakoś szczególnie trudno zadbać o to by było im względnie ciepło. Myślę, że kobiety niepotrzebnie panikują w trosce o swoje pociechy :-) W sumie przeszliśmy około 40 km z plecakami. Marsze to jeden z moich celów takich wypraw. Latem planujemy nieco trudniejsze wyprawy w góry i podtrzymywanie kondycji jest ważne. Zauważyłem że regularne wyprawy piesze powodują, że nawet stosunkowo małe dzieci dają sobie radę. Najmłodsza 6-letnia Emilka bez trudu jest w stanie przejść dziennie kilkanaście kilometrów.