Teren ma bardzo ciekawą historię. Przed wojną obszar gdzie znajdowało sie kilka sporych wsi został wysiedlony przez Niemców, którzy urządzili tam poligon, przejęty po wojnie przez wojska radzieckie. Pozostało po nich sporo artefaktów. Ruiny wsi, cmentarzy i bunkrów, okopy, rowy do maskowania czołgów, pociski walające się przy drodze. Jeden stojący przy drodze wyglądał jak butelka szampana na sylwestrową noc :-) Teren obecnie niemal całkowicie bezludny z ogromną ilością zwierzyny. Kilkakrotnie drogę przecieły mi stada saren albo jeleni. Raz widziałem też dzika. Mnóstwo ciekawych miejsc na miejscówkę z dala od tras uczęszczanych przez ludzi, których za wielu i tak tam nie ma. Niesamowita cisza.
Nocleg pod ponczem przeciwdeszczowym. Ciekawe doświadczenie zwłaszcza w deszczu i podczas wiatru. Pogoda dość mocno się zmieniała. Jednego dnia rano potrafiło być -3 stopnie, podczas gdy nad ranem kolejnego dnia po przejściu deszczowego frontu ciepłego temperatura skoczyła do ponad +10 stopni. Przebudziły się nawet komary, a pod ponczem złapałem pająka. Trochę mi się karimata przesunęła i nieco mi woda podciekała, więc o 4 nad ranem musiałem rozniecić ognisko na nowo i nieco podsuszyć śpiwór. Takie uroki wypraw tego typu :-) Ponczo można rozbijać na wiele sposobów, co jest jego zaletą, choć pewnie ze zwykłą plandeką budowlaną można zrobić to samo. Rozpalanie ogniska w deszczu nie jest proste. Zebranie podpałki (głównie kora brzozy) to jedno, ale znaleźć suche w miarę gałęzie to kolejny problem w okolicy ociekającej wodą jak mokra szmata. Nad ogniskiem pracę rozpocząłem zaraz po wyjściu ze stacji kolejowej w Brokęcinie, zbierając co się da po drodze i susząc po kieszeniach. Po drodze w drzewie przydrożnym znalazłem sporych rozmiarów dziuplę, w której rosło młode drzewko, ale było tam też sporo suchych gałązek, które przydały się kilka godzin później w trakcie rozpalania ogniska. Na kolejne ognisko zabraliśmy podsuszonych gałązek z poprzedniego dnia, więc poszło łatwiej.
Ponieważ pierwszą noc spędziłem samotnie, podczas gdy kolejne dwie w naszej małej trzyosobowej grupie, więc mam pewne porównanie. Niby to samo miejsce, podobne okoliczności, a jednak są to całkowicie różne doświadczenia. Każde wartościowe na swój sposób. W grupie zawsze raźniej. Szybciej biegnie czas gdy jest do kogo otworzyć gębę, zwłaszcza gdy ciemno robi się juz o 16 - 16.30. Można się podzielić pracami przy zakładaniu obozu. Ktoś buduje schronienie, ktoś rozpala ogeń, w dwójkę można przywlec większe kłody drewna. Z drugiej strony samotny nocleg w odludnym lesie jest doświadczeniem niesamowitym, powiedziałbym nieco mistycznym. Człowiek dużo bardziej skupia się wtedy na otaczającej go przyrodzie, nasłuchuje odgłosów, smakuje otaczającą ciszę, wpatruje się w ciemność. Można też wtedy bardziej przyjrzeć się sobie samemu w tych mimo wszystko dość trudnych warunkach. Jest to pewnego rodzaju walka ze sobą, z jakimś mimo wszystko strachem przed nieznanym. Samotne wędrowanie z kompasem w ręce po ścieżkach, które nieraz trudno zlokalizować na mapie jest bardzo podobnym doświadczeniem. To takie przebywanie z lasem sam na sam, twarzą w twarz, pośród surowego piękna przyrody i otaczającej ciszy jakiej nie sposób doświadczyć w mieście.