W tym roku po raz drugi wziąłem udział w szkoleniu survivalowowym, którego celem było przeżycie siedmiu dni w lesie z minimalnym ekwipunkiem. W takiej sytuacji w sposób naturalny dokonuje się porównań, chociaż obie sytuacje tylko częściowo są porównywalne. Poprzednie szkolenie tego typu miało miejsce w kwietniu, czyli w okresie gdy dostępność roślin jadalnych jest zdecydowanie większa oraz gdy temperatury są relatywnie wyższe, przynajmniej w dzień. Temperatury w nocy były porównywalne podczas obu tych wydarzeń.
Szkolenie było organizowane przez szkołę survivalu "W Miejskiej Kniei" (FB) z Makowa niedaleko Skierniewic.
Pogoda: Kiedy rozpoczynaliśmy naszą przygodę, w terenie leżało jeszcze sporo śniegu. Ścieżki były mocno oblodzone, co utrudniało poruszanie się. Temperatura podczas pierwszej nocy spadła do -5 stC. W kolejnych dniach stopniowo robiło się cieplej, ale wiązało się to z topnieniem śniegu i na ogół przemoczonymi butami. Podczas jednego dnia na moment pokazało się słońce, ale kolejne dni i noce to często dość silny wiatr oraz deszcz. Bynajmniej mnie to nie martwiło :-) Wręcz oczekiwałem deszczu. Siedzenie przy ogniu w takich warunkach jest dość "klimatyczne", ale też chciałem sprawdzić w praktyce jak zachowuje się szałas przy takiej pogodzie.
Schronienie: Szałas zdał egzamin, albo ... może to my zdaliśmy egzamin odpowiednio go budując pod okiem Artura :-) Duże znaczenie miał wybór miejsca. Szałas zbudowaliśmy pod koronami sosen tak by deszcz nie padał na niego bezpośrednio, tylko wstępnie rozbijał się o gałęzie. Korony drzew dodatkowo chroniły nas przed wiatrem. Szałas miał kształt tipi. Jego konstrukcja to długie cienkie pnie brzóz związane na górze. Poszycie składało się liści oraz ściółki. W efekcie u szczytu szałasu powstał rodzaj komina. Po każdej nocy trzeba było poszycie uzupełniać, ponieważ od ciepła wewnątrz ściółka obsychała i tworzyły się dziury. Deszcz ani razu nie stanowił problemu, natomiast wiatr częściowo wdzierał się do środka, pomimo poszycia. Sugestia jest taka, aby stopniowo zwiększać grubość poszycia, ale to już zadanie dla kolejnych mieszkańców szałasu. :-)
Wyposażenie: "Jak zwykle" menażka i nóż, bez śpiwora, karimaty oraz namiotu. Tym razem mogliśmy zabrać jeszcze po jednym kocu oraz narzędzia do cięcia drewna na opał. Koca nie używałem do przykrywania się. Spałem przykryty jedynie bluzami polarowymi jakie ze sobą miałem. Na trzy ostatnie noce użyłem koca jako wewnętrznego ekranu. To samo zrobili Sławek oraz Kuba, w efekcie czego znacząco poprawił się komfort termiczny wewnątrz szałasu. Podczas poprzedniego szkolenia rok temu używaliśmy wyłącznie noża, nawet do cięcia drzewa. Wtedy jednak było to pierwsze tego typu szkolenie na tamtym terenie i drewna a zwłaszcza cienkich suchych brzózek było sporo. Takie drzewka dawało się wyłamywać bez użycia narzędzi. Teraz potrzeba było znacznie więcej drewna, bo ogień trzeba było utrzymywać nawet w dzień. Do tego dni były krótsze, więc czasu na zgromadzenie opału też było dużo mniej. Myślę że przy temperaturach ujemnych, ale przy bezwietrznej pogodzie mógłbym zupełnie obejść się bez koca. Przy wietrze nawet przy temperaturach dodatnich potrzebna jest znacznie większa szczelność szałasu. Kadego dnia trzeba sobie odpowiadać na pytanie o to co bardziej się opłaca: Gromadzić więcej opału czy uszczelniać szałas. Jedno i drugie wymaga sporo pracy :-)
Część przydatnego wyposażenia zdobyliśmy w terenie, albo zrobiliśmy sami. Z wierzby białej rosnącej przy jednym polu zrobiliśmy kosze. Łyżki można w prosty sposób na zasadzie wypalania zrobić samemu. Duży kamień z wgłębieniem posłużył jako moździerz do rozcierania niektórych roślin. W lesie znaleźliśmy plastikowe butelki, które doskonale nadają się do zrobienia termoforów. Termofor z butelki znacznie poprawia komfort termiczny. Można spać tyłem do ognia z ciepłą butelką przyłożona do splotu słonecznego. Nawet gdy ogień przygasał, to można było w miarę dobrze przespać kilka godzin.
Jedzenie: W odróżnieniu od poprzedniego szkolenia kilka produktów otrzymaliśmy. Na osobę: 1 kg mąki, woreczek ryżu, małe naczynie smalcu. Później otrzymaliśmy też słoiczek miodu (na gardło :-)), a pod koniec dodatkowo królika. Początkowo trochę mi to było nie w smak, bo chciałem aby było trudniej niż poprzednio :-) Myślę jednak że miało to sens. Z poprzedniego szkolenia mój organizm już "wie" jak sobie radzić w przypadku żywienia się jedynie niewielką ilością tego co znajdzie się w terenie. Na dłuższy okres czasu tamta sytuacja byłaby jednak nie do zaakceptowania dla organizmu. Tym razem można było doświadczyć sytuacji w której organizm jak sądzę mógłby przetrwać przez dłuższy okres czasu, przy minimalnych racjach żywieniowych. Ryżu nie użyłem ani razu. W czasie całego tygodnia zjadłem kilka podpłomyków z mąki i wody. Po pierwszych kilku dniach głodówki do normalnego funkcjonowania wystarczyły mi 1-2 małe podpłomyki rano, oraz kawałek mięsa królika wieczorem. Do tego w miarę regularnie robione napary z różnych roślin. W trakcie pobytu znaleźliśmy trochę roślin korzennych. Przed "epoką" królika, wieczorem doskonale spisywał się topinambur z odrobiną smalcu :-) Wczesną wiosną na uschniętych gałęziach bzu, można znaleźć uszaki bzowe. Całkiem dobry dodatek do zupy. Ziemia była jeszcze zmarznięta, zatem na wiele roślin zielonych nie można było liczyć. Dość powszechna była jednak gwiazdnica, która w smaku przypominała rzeżuchę. Znaleźliśmy też odrobinę pokrzyw. Nasunęło mi to pomysł, aby na kolejną wyprawę do lasu zabrać jedynie mąkę i trochę tłuszczu, a resztę roślin pozyskać w terenie.
Napoje to osobna sprawa. Napar gotowany z samych igieł sosny jest niezbyt dobry. Może po czasie szło by się do niego przyzwyczaić, tak samo jak można przyzwyczaić się do chorwackiej travaricy :-) Było to, zwłaszcza zimne, na tyle niedobre że wolałbym chyba guajazyl :-) Może użyłem za dużo igieł. Całkiem dobre napary wychodzą z gałązek czeremchy oraz pędów malin. W lesie pod śniegiem znaleźliśmy też całkiem dobrej jakości owoce głogu. Napar z głogu (sypanego do wrzątku, bez gotowania) i odrobiny igieł przypomina w smaku mocno rozcieńczony sok jabłkowy. Biorę jednak poprawkę na to, że może smak mi się zmienił :-) Na brzozie można czasami znaleźć tzw błyskoporek, albo inaczej czagę. Po roztarciu w moździerzu nadawał się na coś z pogranicza kawy i herbaty. Całkiem dobra jest kawa z roztartych i prażonych żołędzi. Moje podniebienie widziało w niej nawet cappuchino :-)
Kilka myśli: Ten wyjazd przeżywałem w inny sposób niż poprzedni rok temu. Poprzednie wydarzenie z racji wielu nowych elementów i takiej ogólnej surowości bytowej było momentami takim dość głębokim przeżyciem wewnętrznym. Tym razem było to jakby bardziej rutynowe doświadczenie. Nie oznacza to że mniej wartościowym. Noce przy ogniu, gdy o szałas dzwonił deszcz, a w koronach drzew wiał wiatr nie pozwalały mi tak po prostu, "obojętnie", sobie zasnąć. Jednej nocy przez kilka godzin polowałem aparatem na myszkę, która miała ochotę na żołędzie zebrane na kawę. :-) Kiedyś przeniosę się do lasu na stałe :-)
W szałasie spaliśmy w trójkę. Bardzo ciekawym doświadczeniem jest poznawanie ludzi. Długie wieczory to doskonała okazja do tego. Takie sytuacje różnią się od wypadów samotnych, gdy jest się sam na sam z lasem i całą gamą szmerów jakie można usłyszeć w lesie. Praca zespołowa przy budowie szałasu, przy zbieraniu drewna, kiedy trzeba dzielić się obowiązkami jest dużo bardziej efektywna niż wtedy gdy o wszystko trzeba zadbać samemu.
Kilka Filmów:
7 dni (Rafał) "Zlepek" kilku ujęć bez specjalnej obróbki :-)
7 dni (Kaśka)
7 dni (Sławek)