Nie będę podawał szczegółów trasy jaką szedłem. Jest ona wyrysowana na jednej z mapek pod koniec galerii poniżej, więc jeśli ktoś ma ochotę, to może sobie zobaczyć. Okazało się że na mojej dość starej mapie z lat 90-tych jest nieco inne ułożenie szlaków. Poza tym dość często szedłem poza szlakami, więc korzystanie z kompasu okazało się koniecznością. Po około czterech godzinach szybkiego marszu, czasami w dość głębokim śniegu, dotarłem do obszaru Puszczy Zielonki w którym wcześniej zaplanowałem założyć obóz. Na kilku zdjęciach widać położenie mojego namiotu w GPS, ale z założenia nie używałem GPS podczas drogi. To by nawet nie miało sensu, bo GPS nie pokazuje leśnych ścieżek. Namiot rozbiłem w dość dzikim i ustronnym miejscu (spałem poza rezerwatami, uprzedzając ewentualne pytania). Wolałem uniknąć spotkania z przypadkowymi osobami (w odpowiednim stanie tego wieczoru). Chyba największym problemem całej wyprawy okazał się być krótki dzień. Około godziny 16 zaległy niemal egipskie ciemności i rozpoczęła się hmmm ... nuda. Około godziny 22 z nudów zabrałem się za rozpalanie maleńkiego ogniska. Wcześniej podczas drogi zebrałem dość sporą garść cienkich patyków, które włożyłem do wewnętrznej kieszeni kurtki aby się ogrzały i nieco podsuszyły. Mimo to rozpalenie ogniska w tych warunkach okazało się nie takie proste. O podpaleniu lasu nie mogło być mowy w takich warunkach, więc ryzyka nie było żadnego. Wykopałem w śniegu niewielki otwór o średnicy około pół metra, tak aby ognisko paliło się na ziemi, a nie na śniegu. Bez podpałki grilowej niestety się nie obyło. Po godzinie dmuchania udało się rozpalić ogień na tyle, że dało się na nim ugotować herbatę w menażce. Potrójny Rooibos (jedna z moich ulubionych herbat) na wodzie wytopionej ze śniegu smakuje wyśmienicie o północy w środku lasu. Jakże niesamowita wydała mi się później po powrocie do domu możliwiość zagotowania wody na herbatę jednym pstryknięciem przycisku na czajniku elektrycznym :-) Nie wiemy co mamy.
Noc była dość ciepła. Myślę, że było nie zimniej niż 3 stopnie poniżej zera. Kilka dni wcześniej wykonałem dwa pozytywne :-) testy z noclegiem w namiocie w ogrodzie przy -13 i -7 C, więc można nawet mówić o pewnym luksusie tej nocy. Dwie karimaty + śpiwór firmy Pajak z dobrą tolerancją termiczną załatwiły sprawę. Nad ranem zerwał się dość silny wiatr, więc odczuwalna temperatura była dużo niższa. Dało się to odczuć szczególnie podczas pakowania klamotów do plecaka. Ponieważ chciałem zdążyć na pociąg do Murowanej Gośliny na około 12.20, więc zerwałem się przed 7 rano. Oj nie chciało się wyłazić ze śpiwora przy tym wyjącym w konarach wietrze. Wyruszyłem około 7.30 bez śniadania. Po drodze obszczekał mnie sympatyczny piesek we wsi Zielonka (uwieczniłem go na jednym zdjęciu :-). Ponieważ chodzę dość szybko, więc do M.G. dotarłem na dwie godziny przed odjazdem pociągu. Pogoda była delikatnie mówiąc średnia podczas drogi tego dnia. Zacinający deszcz ze śniegiem i bardzo silny wiatr, szczególnie na odsłoniętych obszarach. Podczas ostatnich kilometrów wyobrażałem sobie ciepłą (z chociaż jednocyfrową dodatnią temperaturą) poczekalnię oraz może jakąś herbatkę w jakimś barze. Marzenia ściętej głowy. Niestety jak widać na jednym zdjęciu przywitała mnie krata. Jedyne otwarte pomieszczenie to to na zdjęciu na końcu ze skrzynkami w środku. Smród jak cholera, więc wybrałem czekanie na dworze. Po godzinie znalazłem otwartą klatkę schodową, więc drugą godzinę spędziłem przynajmniej w suchym miejscu. No cóż realia polskich kolei. Dworzec główny w Poznaniu jest remontowany, ale wystarczy wyjechać 25 km z miasta i wiocha na całego. Na 10 minut przed odjazdem pociągu (nie wiem po co) w końcu otworzyli poczekalnię. Można było sobie ostatnie minuty "umilić" lekturą i malowidłami naściennymi (próbka na jednym z końcowych zdjęć). Myślę, że prehistoryczne malowidła znajdowane w niektórych grotach są bardziej inspirujące i na pewno artystycznie piękniejsze. Widać jak na dłoni cywilizacyjny "progres" XXI wieku :-)
Co do samej Puszczy Zielonki i jej walorów przyrodniczych to komentarz jest chyba zbyteczny. Zdjęcia mówią same za siebie. Po prostu przepięknie. Myślę, że zdjęcia nie oddają w pełni tego co widziałem w naturze. Przez drogę przeskoczył przede mną jeleń, ale był szybszy niż migawka mojego aparatu, więc nie pozostał żaden ślad z naszego kilkusekundowego spotkania. Las zimą ma w sobie coś takiego co ciężko opisać. Hmmm, czy określenie tego słowem mistyczny jest adekwatne? Czarno-biały świat. Nieruchome ośnieżone majestatyczne drzewa i cisza dzwoniąca w uszach jakiej nie doświadcza się nigdy w huczącym mieście. W takiej scenerii ma się ochotę zastygnąć bez ruchu i stać tak w nieskończoność. Troche zazdroszczę tamtym drzewom. W nocy las wygląda (o ile można coś dostrzec) niesamowicie. Szelesty, trzaski gałęzi, uderzanie drzew o siebie nawzajem pod wpływem podmuchów wiatru i poczucie zupełnej samotności. Jedynym miejscem gdzie można się schronić jest mały namiot. W takich warunkach można poznać siebie odrobinę bardziej niż w codziennym życiu w mieście.
Zadaję sobie pytanie (inni też mi je zadają) po co mi to było. Jeden kolega kiedy mu powiedziałem wcześniej o swoich planach stwierdził, że to kryzys wieku średniego. Myślę, że nie miał racji, albo tylko częściowo miał rację. Przyroda pociągała mnie od zawsze. Mogę powiedzieć, że potrzeba wędrowania po bezdrożach jest częścią mojej natury odkąd sięgam pamięcią. Wiele lat temu, było to może w 1991 albo 1992 roku w grudniu wybrałem się na Górę Ślężę. Ponieważ znając życie spotkałoby się to z negatywną reakcją rodziców, u których wtedy mieszkałem, więc wybrałem się tam potajemnie :-) Był wtedy piątek. Tego dnia miałem w perspektywie wykład z fizyki, na którym niewiele rozumiałem z fizyki kwantowej :-) i później z czegoś tam jeszcze. Nastawiłem budzik na godzinę 5 rano. Budzik to za dużo powiedziane. Nie chciałem obudzić połowy domu, więc użyłem do tego celu mojego komputera ZX Spectrum (dla ścisłości Timexa 2048, klona ZX :-). W Basicu zaprogramowałem na nim dłuuugą pętlę, tak by komputer obudził mnie cichym piszczeniem około 5 rano. Po cichu schowałem pościel i wyszedłem przez okno. O godzinie 7 rano byłem na dworcu głównym w Poznaniu, a o 10.30 w Sobótce. Zapytana o najbliższą drogę na Ślężę pani odradzała mi mocno wspinaczkę, zatroskana o moje życie, ale w końcu nie po to tam pojechałem aby zawrócić. Dwugodzinne wejście przez śniegi oraz silny wiatr. Szlaku nie było niemal widać. Na szczycie herbatka malinowa w schronisku oraz kanapki jakie miałem zjeść podczas zajęć na uczelni, później szybkie zejście ze Ślęży i około 18 byłem w Poznaniu. Długie lata pozostawało to moją słodką tajemnicą. Ciężko mnie w tamtym okresie mojego życia podejrzewać o kryzys wieku średniego, więc pewnie przyczyna mojej wczorajszej wyprawy jest jednak inna. Latem chciałbym wybrać się na dłuższy wypad, nazwijmy to survivalowy, albo survivalowo-podobny :-), może do Puszczy Noteckiej. Ponoć to najbardziej bezludny obszar Polski. Brzmi nieźle.
Do Puszczy Zielonki mam szczególny sentyment. W miejscowości Zielonka spędziłem Sylwestra dokładnie 19 lat temu z chrześcijańskim Ruchem Nowego życia. Dzień później 01.01.1992 się nawróciłem i swoje życie całkowicie oddałem Jezusowi Chrystusowi jako Panu, Zbawicielowi i Królowi świata. Nigdy tego nie żałowałem. Po części więc wczorajsza wyprawa była też podróżą sentymentu. Myśle, że powodów mojej wyprawy było więcej, ale to nie ma teraz znaczenia.
Kilka słów o sprzęcie na wyprawę. Żaden szczególny. Tak na prawdę niewiele potrzeba. Buty to śniegowce z wkładką filcową. Przywiozłem je sobie z Kanady. Wytrzymują spore mrozy, a do tego na śniegu są bardzo miękkie i wygodne, no i co najważniejsze nieprzemakalne. Kurtka polarowa jaką normlanie używam. Dobra czapka okazała się dość ważna przy tych wiatrach. W zeszłym roku kupiłem sobie czapkę z demobilu z czeskiej armii przez allegro :-) Super sprawa. Jak już wspominałem dwie karimaty i śpiwór Pajaka z ekstremum przy -20 C. Spiwór ma około 17 lat, więc nie wiem czy nadal ma oryginalne walory termiczne, ale śpi się w nim w miarę dobrze. Przydaje się dobry nóż. Używam nóż glock z demobilu z armii austriackiej. Można kupić na allegro. Do tego jakieś tam różne drobiazgi. Ogólnie nic szczególnego.
Kilka słów o jedzeniu. W sumie zjadłem mniej niż sądziłem. To co zabrałem wystarczyłoby jeszcze na dwa dni. Podczas szybkiego marszu nigdy nie chce mi się jeść konkretnych rzeczy, za to brakuje mi owoców. Jabłko szara reneta po kilku kilometrach ostrego marszu smakuje super. Można by zjeść z kilogram. Na nieszczęście zabrałem tylko dwa. Do tego dwie paczki suszonych śliwek. Oprócz tego bochenek chleba, którego prawie nie ruszyłem, tubka mleczka kokosowego, jakaś pucha z mięsem z indyka niezbyt dobra oraz paczka sera żółtego, którego też nawet nie ruszyłem. Trzeba będzie na przyszłość inaczej ustawiać jadłospis na takie wyprawy.
Jeszcze kilka słów na moim blogu na temat tej wyprawy