Termin: 1 - 7 lipca. Od niedzieli do czwartku szliśmy (4 noclegi na dziko). W czwartek wróciliśmy do Karwii autobusem PKS, a następnie pojechaliśmy do Gdańska, gdzie na działce Quazimodo spędzieliśmy dwie kolejne noce (Michał dzięki za udostępnienie nam działki!). W piątek pozwiedzaliśmy trochę Gdańsk, a w sobotę w drodze do Poznania zwiedziliśmy skansen kaszubski we Wdzydzach Kiszewskich.
Trasa: Karwia - Łeba, ok 55 km wliczając w to zejścia z plaży w głąb lądu (Dębki, Białogóra, Łeba).
Spędzanie wakacji z dziećmi jest moją pasją. Nie gustuję w wakacjach nazwijmy to łatwych. Życie nie jest łatwe, a wakacje są dobrą okazją aby dzieciom to delikatnie pokazać w praktyce. Mi też się to przydaje, biorąc pod uwagę mój raczej siedzący tryb życia (tym razem schudłem 3 kg :-). Stąd większość naszych wyjazdów ma charakter wędrowny z całym ekwipunkiem na plecach, z pewnymi elementami survivalu, choć w tym przypadku można mówić jedynie o jego wersji "lite". Tym razem pomysłem jaki mi się zrodził na początku maja było morze, co wynikało z kilku przesłanek: Lubimy morze, a nie widzieliśmy go już trzy lata. W lipcu typowo jest gorąco i duszno, a chodzenie w takich warunkach po lasach bez możliwości kąpieli jest deprymujące zwłaszcza dla dzieci. Nad morzem jest chłodniej i dodatkowo, zwłaszcza na plaży, nie ma robali kąsających. Lubię widok morza w środku nocy podczas najdłuższych dni roku, kiedy światło słońca nawet o północy prześwituje spoza horyzontu. Widok nieco surrealistyczny. Oczywiście aby tego doświadczyć trzeba udać się w miejsca nieco odludne, gdzie nie dochodzą światła popularnych kurortów oraz odgłosy muzyki disco polo, które psują cały efekt. Myślę, że spacer nad morzem jest zdrowy. Jod to jedno, ale myślę, że dla dzieci zdrowe jest chodzenie boso, co pełni rolę gimnastyki korekcyjnej.
Założenia oraz cele
Planując wyprawy czy to samotne czy z dziećmi zawsze określam sobie różne cele do zrealizowania. Ponieważ planujemy z dziećmi obóz wędrowny po górach tego lata jeszcze, dlatego jednym z celów było podniesienie kondycji oraz ogólnych umiejętności organizacyjnych, ale też sprawdzenie sprzętu. W wyprawach tego typu zawsze nastawiam się na minimalizm w ilości zabieranego sprzętu. Przy dzieciach sytuacja jest dodatkowo utrudniona tym, że nie są one w stanie nosić za dużo. Wybrałem się z szóstką dzieci, czwórką moich oraz dwiema koleżankami dwóch moich starszych córek. Najmłodsza Emilka ma 6 lat, a najstarsza 13. Emilka nie była w stanie nieść praktycznie nic, a Michał (8 lat) maksymalnie 6-7 kg. Jedzenie, woda i inne rzeczy muszą być jednak zapewnione dla wszystkich, stąd szczególna moja uwaga była poświęcona ilości i jakości sprzętu, o czym za chwilę.
Innym celem było sprawdzenie nazwijmy to morale dzieci. Ponieważ wyjazdy takie wiążą się z różnymi niewygodami, dlatego co jakiś czas pojawia się niezadowolenie, a nawet rodzaj buntu, nad którym trzeba umiejętnie zapanować. Myślę, że wyjazd w góry będzie trudniejszy, więc chciałem dzieciaki najpierw przetestować na zdecydowanie łatwiejszej wyprawie po płaskim terenie. Zauważyłem np., że nic tak nie poprawia morale u dzieciaków jak coś dobrego na ząbek :-). W pierwszych dniach zawsze jest docieranie się. Dzieci się zmieniają i to co działało rok temu nie koniecznie musi działać teraz. Po zeszłorocznym wyjeździe w góry wydawało mi się, że dzieciaki są bardziej zgrane ze sobą. Dzieci jednak rosną i pojawiają się nowe źródła konfliktów, czego mogłem doświadczyć w pierwszych kilku dniach. Dobrze, że w drugiej połowie wyjazdu sytuacja znacznie się poprawiła.
Cel zwyczajnie turystyczny. Z dzieciakami zbieramy odznaki PTTK i te ponad 50 punktów (+ punkty za zwiedzanie Gdańska) jakie tym razem zdobyliśmy znacąco przybliża nas do srebrnej OTP. Przejście kawałka wybrzeża pozwoliło nam zobaczyć więcej niż w przypadku siedzenia na jednym miejscu. W wielu miejscach szliśmy nieraz po kilka kilometrów nie spotykając nikogo. Są jeszcze takie miejsca nad Bałtykiem nawet podczas sezonu.
Sprzęt
Taka wyprawa wcale nie wymaga drogiego i "wypasionego" sprzętu. Generalnie stawiam na minimalizm, prostotę oraz wykorzystywanie poszczególnych przedmiotów do różnych nieraz bardzo odmiennych celów. Dzięki temu mieliśmi stosunkowo lekkie plecaki, choć i tak myślę, że jest jeszcze co optymalizować pod tym względem.
Schronienie: Podstawowa rzecz to zapewnienie schronienia oraz warunków do spania. Na 7 osób zabraliśmy moją starą "dwójkę" + zwykłą tanią plandekę budowlaną 3x4 m, kupioną na allegro za niecałe 20 zł. Do tego mieliśmy ze sobą 6 karimat oraz 6 śpiworów, oraz siatkę na komary. Na zdjęciach poniżej widać sposób w jaki najczęściej rozbijaliśmy cały ten majdan. W namiocie spały 4 najstarsze dziewczyny, a ja z dwójką najmłodszych pod tą plandeką. Koniec plandeki można dodatkowo podwinąć, a szparę między tym podwiniętym kawałkiem oraz namiotem wypełnić karimatami na zakładkę i powstaje podłoga. Na to wszystko siatka i powstaje całkiem dobra izolacja od robali. Plandeka jest nieprzemakalna, co mogliśmy przetestować podczas jednej burzy z ulewą, natomiast metalowe kółka dość łatwo wyrywają się na wietrze. Warto plandekę powiązać liną do drzew. W tylnej części tak powstałego namiotu zmieściły się wszystkie nasze plecaki. Jednego z nich używałem jako poduszki.
Akcesoria do posiłków: Podczas wędrówki nie nastawialiśmy się na ognisko oraz gotowanie na nim. Nie chciałem ryzykować, więc zabrałem tylko jedną menażkę + 4 kubko-miseczki z armii szwedzkiej 350 ml (na allegro można dostać za kilka zł, rewelacja), a do tego dwie puszki żelowe do przygotowania zupek. Aby oszczędzać żel, zupki można przygotować na wodzie mineralnej (o ile jest dostępna), której nie trzeba przegotowywać a wystarczy jedynie podgrzać. Na te kilka dni wystarczyło, choć nie jest to najlepsze rozwiązanie. Zabraliśmy 4 łyżki ze stali nierdzewnej, które w nocy służyły za śledzie do namiotu.
Odzież: Z obuwia zabrałem jedynie sandały. Idąc plażą szedłem tylko boso, więc półbuty nie były mi potrzebne. Na krótkie odcinki jakie szedłem w lesie i po uliach miasteczek sandały wystarczą. Większość dzieci, w tym te najmłodsze też nie użyły niczego poza sandałami. Każdy miał kurtkę od deszczu (chyba ani razu jej nie założyli), jakiś polar, kilka bluzek na przebranie oraz bieliznę na zmianę. Nie zabierałem długich spodni, a jedynie krótkie oraz dresowe na wieczór. W zupełności wystarczyło. Przydała mi się kominiarka, którą przy wietrze używałem jak czapki. Waga tego wszystkiego co miałem na zmianę w plecaku zamknęła się może w 1 kg. Przed wyjazdem musiałem stoczyć tradycyjnie małą bitwę z żoną, odkładając ponad połowę z tego co ona przygotowała dzieciom na wyjazd :-)
Jedzenie: Kupowane w miarę na bieżąco. Sklepy trafiają się na tyle często na trasie, że można zaopatrywać się na bieżąco i po nawet przeciętnych cenach, o co nie łatwo nad Bałtykiem. Polacy niestety przesadzają z cenami. Nie wiem z czego wynika ta pazerność.
Inne rzeczy: Przydaje się saperka, m.in. do budowania zamków z piasku :-) Latarki zupełnie bezużyteczne o tej porze roku, bo jasno było jeszcze wtedy gdy dzieci już spały i na długo przed pobudką. Nóż wojskowy, przybory do mycia, ręczniki i kilka innych drobiazgów. Podczas przerw gdy wiał wiatr, wkopywaliśmy lekko plecaki w piach, co tworzyło rodzaj parawanu. Ręczniki i bluzy polarowe można używać zamiast koca. Z ręczników i słupków aluminiowych od namiotów zbudowałem też rodzaj zadaszenia i ochrony przed słońcem.
Relacja z wyprawy
Dzień pierwszy:
Rano wyjazd z Poznania. Pogoda zachęcająca czyli deszcz i burza :-) Prognozy na kolejne dni nienajlepsze, co dla mnie jest zaletą, ponieważ nie lubię słońca. Przed wiatrem i nawet nieco większym deszczem mogę się schronić pod bluzą polarową i peleryną, ostatecznie w namiocie czy pod plandeką, ale przed słońcem już nie.
Po drodze odwiedziliśmy na kilka minut Więcbork, który do tej pory był jednym z naszych ulubionych miejsc wakacyjnych. Widok jaki zastaliśmy tym razem nas podłamał. Ten bardzo ładny i stosunkowo dziki zakątek został zaorany i obecnie przypomina plac budowy, co widać na zdjęciach. Nie wiem co miasto chce tam postawić, ale nigdy nie będzie tam już tak jak dawniej. Około godziny 17 dotarliśmy do Karwii, zostawiliśmy samochód na obrzeżach miasta, zarzuciliśmy plecaki na plecy i w drogę. Po przejściu kilkuset metrów plażą, skończyły się tłumy plażowiczów i zaczęło być spokojnie. Tego dnia przeszliśmy około 5 kilometrów. Po około godzinie marszu spasowałem. Dzieci rwały się do morza jak głodny pies do miski. Średnio co pół minuty musiałem komuś odpowiadać na pytanie dlaczego jeszcze nie chcę robić przerwy na kąpiel. Zatrzymaliśmy się w połowie drogi pomiędzy Karwią i Dębkami w miejscu gdzie zaczynała się wysoka skarpa. Zrobiłem mały rekonesans po okolicy i okazało się że za wydmą jest trawiaste zagłębienie. Dobre dojście z plaży. Piękny widok na morze. Miejscówka całkowicie niewidoczna z plaży, z lasu też nie. Wadą jest dość duża ekspozycja na wiatr, o czym mogłem się przekonać około 4 nad ranem. Gdyby nie dobre przywiązanie plandeki pewnie byśmy jej szukali po lesie. Na szczęście się nie podarła.
Dzień drugi:
Mimo posiadanego prowiantu na śniadanie wybraliśmy się do Dębek (ok. 3-4 km). Płatki z mlekiem oraz świeże bułki poprawiły humor całego towarzystwa. W Dębkach jest kilka sklepów spożywczych, w których są znośne ceny. Dalej plażą szliśmy w stronę Białogóry. Za Dębkami w stronę Łeby jest naga plaża, o czym nie miałem pojęcia :-) Musiałem dzieciakom powiedzieć aby się nie gapiły. Na wysokości Białogóry odbiliśmy 2 km z plaży do miasta, zjedliśmy coś ciepłego i po zrobieniu zakupów wróciliśmy na plażę lasem. W Białogórze jest sklep Lewiatan, w którym jest stosunkowo tanio w porównaniu z innymi sklepami. Tego dnia byliśmy już po ok. 17 km marszu i planowaliśmy nocleg. Po wyjściu na plażę okazało się jednak, że jesteśmy na wysokości pożarniczej wieży obserwacyjnej, więc przeszliśmy jeszcze 2 km dalej. Drugą całkiem fajną miejscówkę osłoniętą od wiatru znaleźliśmy za niewielką wydmą w lesie (ok. 50 m od plaży). Twarde trawiaste podłoże pozowliło użyć jedynie szpilek do przytwierdznia namiotu. Tej nocy przeszła nad nami burza z ulewnym deszczem. Plandeka zdała egzamin. Siatka na komary też, a komarów było tam sporo.
Dzień trzeci:
Byliśmy już prawie w połowie drogi do Łeby, więc nieco zwolniliśmy tempo (ok. 12 km tego dnia). Na tym odcinku po drodze jest pole namiotowe z barem, gdzie można całkiem tanio zjeść coś ciepłego. Można też zrobić zakupy, ale warto być w miarę wcześnie, bo około południa kupiliśmy 3 ostatnie bochenki chleba i 7 ostatnich drożdżówek. Jakby czekały na nas :-) Kolejną miejscówkę znaleźliśmy około 10 km przed Łebą na wysokiej skarpie mniej więcej 1 km przed zatopionym wrakiem statku "West Star". Miejscówka dobrze osłonięta od plaży, jednak z drugiej strony skarpy biegnie czerwony szlak turystyczny (trochę rowerzystów widzieliśmy pod wieczór). Stamtąd namiot jest nieco widoczny z niektórych odcinków tej drogi. Z tego powodu rozbiliśmy się prawie po ciemku, a pobudkę zrobiłem już około 6 rano aby w miarę wcześnie się zwinąć.
Dzień czwarty:
Najbardziej na luzie, choć tego dnia zrobiliśmy łącznie 14 km. Za bardzo nie spieszyłem się do Łeby, mając w pamięci "folklor" poprzednich miasteczek, choć dzieci chciały tam być jak najszybciej. Pewnie miały już nieco dość dzikich klimatów. Chyba nawet nieco uległem temu nastrojowi. Na wysokości jeziora Sarbsko zeszliśmy do lasu, bo widok morza nieco nam się już przejadł. Około godziny 13.30 byliśmy kilka km przed Łebą i zastanawiałem się co robić w tym mieście do wieczora z dziećmi. Wtedy Emilka zerwała 7 jagódek w lesie, po jednej dla każdego i to zapoczątkowało jagodową gorączkę :-) Przez kolejne 3 godziny mogłem się tylko spokojnie przyglądać jak dzieci buszują po krzakach. Efektem było 4 - 5 litrów zebranych jagód. Aga i Ola wymyśliły piosenkę, której słowa cierpliwie wklepywały do komórki :-) W międzyczasie mogłem się spokojnie przypatrzeć ludziom zmierzającym z plaży do Łeby i jakoś odeszła ode mnie ochota nocowania w tym mieście na polu namiotowym. Najpierw dwie panie jadąc na rowerkach narzekały na brak słońca, tak jakby przy chmurach życie nie istniało. Później obok nas przemknęło kilka quadów z pobliskiej wypożyczalni, siejąc smród i hałas w lesie. Rozumiem, że quada można użyć jako środka transportu (np. straż leśna), ale ci ludzie zwyczajnie szaleli w tym lesie. Widok rodzinki niosącej cały rynsztunek plażowy w klapkach nie byłby niczym szczególnym. Ta rodzinka zatrzymała się widząc jak zbieramy jagody i kawałek dalej sama zaczęła zbierać. Wtedy ojciec wyjął szklany kubek, nalał sobie kawy, wyjął papierosa, a następnie na oczach swoich córek, za przeproszeniem, odlał się przy drodze. Odruchowo ruszyłem w głąb lasu szukając jakieś miejscówki z dala od tego całego towarzystwa. To chyba nie moja bajka. Znalazłem ciekawe miejsce pośród niskopłożących się gałęzi rozłożystego drzewa, do której wiodła klucząca między krzakami i pagórkami wąska ścieżka. Dobrze obejrzałem ślady na tej ścieżce i wróciłem do reszty ekipy. Poszliśmy do Łeby po zakupy. Tłum, hałas, pędzące samochody. Ceny w sklepie powalające. Cukier przykładowo po 6.8 zł za kg. Kupiliśmy cukier oraz jogurt naturalny i poszliśmy nad morze. Na plaży zrobiliśmy pyszny deser jagodowy (jagody umyłem wodą mineralną w menażce), a następnie pomimo pochmurnej i wietrznej pogody prawie wszyscy poszli się kąpać. Wieczorem klucząc między pagórkami odnaleźliśmy naszą miejscówkę. Okazało się, że na ścieżce poza moimi poprzednimi śladami nie było żadnych innych, czyli miejsce było dość odludne na szczęście. Niestety około 22 jakiś debil z córką szlał po wydmach na quadzie. Wyraźnie chciał swojej córci zaimponować, bo podjeżdżał tym quadem na sam skraj urwiska gwałtownie hamując. Córka z radością piszczała "tatusiu już przestań". Później się zastanawiamy nad tym dlaczego durna młodzież rozwala się na drzewach przekraczając dozwoloną prędkość.
Dzień piąty:
Powrót do "cywilizacji" :-) Doszliśmy do Łeby i rozłożylismy się niedaleko portu. Autobus (linia 653 PKS Wejherowo kursuje tylko w poniedziałki i czwartki) do Karwii mieliśmy dopiero o 16.45, więc dzień upłynął nam na słodkim lenistwie. W międzyczasie poszedłem do miasta na rekonesans i małe zakupy. W centrum jest market "Groszek" z przyzwoitymi cenami. Po drodze z plaży do miasta mnóstwo chińskiej tandety. Na jednym stoisku z płytami CD głośniki na cały głos wyły "będę cię całował lalala" a kawałek dalej na innym staisku głośniki wyły "jestem twoim lovelasem. Do końca życia będę twoim lovelasem ... bla bla bla". Na plaży jeden sprzedawca głosem jak w typowych reklamach TV darł się przez głośnik: "Lody Algidaaa i POPcoooorn". Pozostało już tylko wspomnienie tej ciszy jaka towarzyszyła nam przez poprzednie dni wędrówki. Tego dnia po powrocie do Karwii pojechaliśmy na działkę do Qazimodo koło Gdańska. Po raz pierwszy rozpaliliśmy ognisko i posiedzieliśmy sobie przy nim do godziny 2 nad ranem.
Dzień szósty:
Rano kilka burz i ulewny deszcz. Później pojechaliśmy do Gdańska. Odwiedziliśmy starówkę, muzeum bursztynu, a następnie katedrę w Oliwie. Trafiliśmy na koncert organowy. Piękne organy o pięknym brzmieniu. Upał był okropny tego dnia, więc pod wieczór wizyta na plaży. Wieczorem upiekliśmy kurczaki na ognisku. Michał z Olą rozpalili ognisko, a najstarsze dziewczyny przygotowały sałatkę.
Dzień siódmy:
Powrót do domu. Polecam skansen kaszubski we Wdzydzach Kiszewskich, który odwiedziliśmy po drodze. Obecnie ze względu na powstanie nowej atrakcji w Szymbarku z najdłuższą deską świata oraz domem do góry nogami skansen jest prawie pusty. Można ze spokojem wszystko obejrzeć. Ciekawie przedstawiona historia.
Koszty:
Informacja o kosztach może być przydatna dla dużych rodzin, które chciałyby w miarę tanio spędzić wakacje nad morzem. Wakacje nie muszą być drogie jak się dobrze pomyśli. Całkowity koszt wyjazdu wraz z paliwem (VW Transporter 2.5l LPG, ponad 900 km), PKS-em (prawie 100 zł za 7 osób), jedzeniem, zwiedzaniem zamknął się w kwocie mniej więcej 1200 zł. Warto w restauracjach i innych miejscach ponegocjować trochę ceny przy grupie dzieci. Dwa razy dostaliśmy spory upust na obiad, a właściwie panie zrobiły dzieciom połówki porcji, które były więcej niż połówkami :-) Noclegi z wiadomych powodów nic nas nie kosztowały.