Góry Izerskie - Świeradów Zdrój (30.01-06.02.2011)
Zaraz po przyjeździe na rozruszanie mały spacerek z sankami po okolicy. Sanki pancerne, mają chyba ze 40 lat. Robione ręcznie przez mojego ojca z dobrej stali i przez to nie do zajechania. Czego one już nie przechodziły. Pewnie pojeżdżą na nich jeszcze dzieci naszych dzieci. Sanki odegrały swoją rolę jeszcze nieco później, ale o tym za chwilę.
Nocleg mieliśmy w schronisku młodzieżowym "Halny". Bardzo miła atmosfera i przystępna cena. Warunki całkiem niezłe, wyposażona kochnia, więc żarcie robiliśmy sobie sami, co tez miało wpływ na koszty. Żarcie jak to żarcie, typowa męska kuchnia. Gdy po kilku dniach skończyły się obiadki zabrane z domu, to później tradycyjnie, pyry z gzikiem, na drugi dzień reszta ziemniaków zapiekana z jajkiem i pomidorami, później naleśniki z serem białym i cukrem itp. To co wpadło w rękę, byleby nie tracić za dużo czasu na pichcenie. Zabrałem w góry smalec własnej roboty i przepisu jaki wpadł mi do głowy w trakcie wytapiania słoniny. Na kilogram słoniny, cebula, 6 jabłek i dwa selery. Ciekawy smak wyszedł.
Po drodze spotkaliśmy zadziwiającego kota. Typowo koty boją się obcych, ale ten nas dosłownie gonił i później sam właził na ręce. Tą krzywą szopę na ostatnich zdjęciach szło całkiem szybko wyprostować :-)
Pierwszy dzień. Nie ma zmiłuj się. Wyprawa na Stóg Izerski. Pogoda dopisywała. W sumie w tym dniu przeszliśmy 14 km (włączając w to szwędanie się po Świeradowie Zdrój), a różnica wzniesień to w sumie ponad 500 m. Emilka nieco marudziła, więc ją wciągałem na sankach pod górę. Za to z góry, ponieważ droga była całkiem fajnie wyjechana przez samochody dostawcze do schroniska, to można było sobie odcinkami zaszaleć na tych sankach. Tu miał miejsce chyba mój najdłuższy zjazd na sankach w życiu (prawie kilometr bez przerwy). Sanki są dość długie, ale niestety wszyscy się nie zmieścili, więc najstarsze dzieci musiały obejść się smakiem tym razem. Prędkość była spora, całą drogę dość mocno hamowałem butami, po czym wyglądaliśmy jak białe bałwanki. W schronisku miła pani obsługi poczęstowała dzieciaki sokiem malinowym i lizakami za dzielność. W końcu zdecydowana większość gości schroniska wjeżdżała tam kolejką gondolową. Góry zimą zwłaszcza przy słonecznej pogodzie wyglądają super. Końcówka tygodnia później to już zupełnie inna aura.
Kolejny dzień bardziej na luzie i zwiedzanie okolicy samochodem. Pojechaliśmy przez Czechy do Bogatyni i później na chwilę do Niemiec do Zittau. Po drodze Zamek Frydlant, niestety zamknięty o tej porze roku. Można było jedynie obejść mury wokoło. Chciałęm pokazać dzieciakom kopalnię Turów, ale przez zamglenie nie było za dobrze widać. Rzeka graniczna między Polską i Niemcami jest bardzo wąska. Pozwoliło to Asi być Niemczech 10 razy w ciągu niecałej godziny. Nabiegała się po tym mostku :-).
Język czeski potrafi być nieco zabawny. Po drodze do Świeradowa wstąpiliśmy do Lidla w Czechach. Zrobiłem zdjęcie "bramborom". Chciałem jeszcze zrobić zdjęcie z etykietką "ředkvičky" (rzodkiewki), ale zostałem upomniany przez ochronę, że nie wolno fotografować :-)
W trzecim dniu początkowo planowaliśmy narty, ale na szczęście nie poszliśmy tego dnia, bo jak się okazało był to ostatni dzień słonecznej pogody. Wybraliśmy się za to na Sępią Górę (828 m.n.p.m). Tego dnia różnica wysokości jedynie 300 m :-) Po drodze mały popas. Chleb z pasztetem z puszki popijany wodą. Emilka tym razem weszła i zeszła sama. Pomógł jej w tym ... strumyk, który jej szeptał do uszka, jaka to ona dzielna jest :-). Później spała jak suseł.
Stosunkowo niska góra, ale przepiękne widoki na całą okolicę z takiej eksponowanej skały. Jak widać na jednym zdjęciu, zakochani w PO są wszędzie haha.
W czwartek dzieciaki doczekały się nart. Pogoda się wyraźnie zmieniła. Początkowo deszcz ze śniegiem, a później śnieg. Ja nie jeżdżę, więc gniłem na dole stoku wysłuchując wrzaskliwych reklam z megafonu i bełkotliwej audycji radiowej. Dlaczego na stokach narciarskich nie może być zwyczajnej ciszy? Może dlatego wolę samotne wędrówki przez góry z dala od takich imprez.
W piąty dzień zrobiliśmy sobie jedynie mały spacerek (około 5 km). Malownicza trasa zielonym szlakiem ze Świeradowa poprzez Zajęcznik i Długa Górę. Samo miasteczko Świeradów jest dość ciekawe. Osobiście podoba mi się niemiecki styl budownictwa okresu przedwojennego. Świeradów został oszczędzony przez działania wojenne więc zachowało się sporo budynków, niestety pod jurysdykcją polską dość podupadłych. Po 1945 roku polscy przesiedleńcy zniszczyli wszystko co się dało. Zupełnie jak najazd Hunów. Dzisiejszy Świeradów jest nastawiony na Niemców co widać na każdym kroku. Wszystkie szyldy w mieście sa dwujęzyczne. Niemców spotyka się wszędzie.
Ostatni dzień przed wyjazdem w sobotę to czas kolejnej wyprawy w góry. Szliśmy zielonym szlakiem z Czerniawy Zdrój przez Czerniawski las, skałę "Płyta" na Smrek (1123 m.n.p.m). Później grzbietem przez przełęcz Łącznik. Zeszliśmy Doliną Czarnego Potoku szlakiem Zielonym do Czerniawy. Trasa 12 km, ponad 600 m różnicy wzniesień. Tym razem wybrałem się tylko z Agnieszką i Asią (9 i 11 lat). Nie polecam nikomu tej trasy zimą. Podejście było strasznie ciężkie. Szlak nieprzetarty, w głębokim nieraz metrowej grubości śniegu, gdzie zapadałem się do pasa dość często. Przydałyby się rakiety śnieżne. Mieliśmi kilka momentów, że chcieliśmy zawrócić. W końcu jednak doszliśmy do wniosku, że lepiej wejść na szczyt i wrócić trasą już przetartą, niż wracać poprzez te wykroty 6 km w dół. Okazało się to słuszną decyzją. Do tego wiał porywisty wiatr. Na szczęście miałem pelerynę wojskową. Aga, która marzła najbardziej nią się owinęła. Na szczycie znaleźliśmy mały drewniany domek, w którym można było choć na chwilę schować się przed wiatrem. Trasa bardzo ładna widokowo, zwłaszcza w tej dość posępnej scenerii pogodowej, ale chyba zdecydowanie na okres wiosenny. Dobrze, że mieliśmy ciastka, termos z herbatą, owoce i dosyć innego jedzenia. Po drodze już na dole "mały" domek na sprzedaż do remontu.