Wadą takiej formy bytowania w górach jest noszenie ze sobą całego dobytku, ale może patrząc z pewnego punktu widzenia to i zaleta? Człowiek uczy się dokonywać selekcji ekwipunku i zabierania tylko rzeczy najważniejszych. Po tym wszystkim często okazuje się, że i tak zabrało się za dużo. My zabraliśmy za dużo jedzenia (o kilka kg) oraz kilka niepotrzebnych przedmiotów (np. wiaderko składane, plastikowe talerzyki, jedną menażkę za dużo), ale nauka trwa cały czas. Na szczęście niczego nie zabrakło. W cztery osoby na początku mieliśmy 40 kg klamotów wliczając jedzenie i nie licząc wody. Myślę, że po odpowiedniej optymalizacji, zakładając że nie jest to wyjazd typowo surwiwalowy (np. tylko z nożem w kieszeni :-) oraz że ma się typowy sprzęt a nie jakiś ultra lekki, dałoby się zejść do około 32-35 kg. Zabraliśmy butlę gazową, bo nie chcieliśmy w lesie palić ognisk, a to też waży ponad 2 kg z palnikiem. Później okazało się, że po drodze mijaliśmy miejsca na ognisko, więc z tego też być może szłoby zrezygnować. Podzas wysiłku najbardziej ma się ochotę na owoce, więc warto pamiętać o suszonych owocach. Najlepsza jest żurawina, bo ma kwaskowy smak. Przykładowo można z niej błyskawicznie zrobić kompot. Polega to na tym, że gryzie się dokładnie żurawinę i połyka razem z wodą ze źródła :-) Można ją też lekko rozgotować z wodą lub dodać do herbaty. Nawet nie potrzeba cukru wtedy.
Dzieciaki miały okazję nauczyć się radzić sobie w nietypowych sytuacjach. Takie wyjazdy uczą wytrwałości i cierpliwości. Skoro już się weszło na szlak, to na swój sposób nie ma z niego odwrotu. O trasie jaką szliśmy powiem więcej za chwilę, ale tutaj wspomnę tylko, że w trakcie tych 50 km jakie przeszliśmy nie przechodziliśmy przez żadną miejscowość. Nie było dostępu do łazienki, nie było sklepów, nie było przystanku autobusowego, najczęściej nie było też zasięgu sieci telefonicznych. Podstawowym problemem była kwestia dostępu do wody. Trzeba było umiejętnie wybierać trasę i przewidywać, gdzie będzie dostęp do wody. Było upalnie i wiele strumieni było wyschniętych, z czym też należało się liczyć. Nie ma co spodziewać się wody idąc po grani lub szczytach. Zabrać ze sobą byliśmy w stanie 5-7 litrów na 4 osoby. Każdy litr wody to dodatkowy kilogram. Odczuwałem różnicę gdy miałem na plecach 25 albo 18 kg. Po przejściu 18 km jednego dnia wypiliśmy w ciągu godziny 5 litrów. W takim przypadku pomimo tych kilometrów w nogach trzeba było z butelkami zasuwać w dół do rzeczki. Co ciekawe bez plecaka te 100 m różnicy w poziomach prawie wbiegliśmy później pod górę, co pokazuje jak bardzo takie wyjazdy wzmacniają kondycję. Przy okazji można się było wykąpać. Byliśmy tak zgrzani upałem w ciągu dnia, że nawet zimna woda w strumieniu nam nie przeszkadzała.
Wyjazdy takie uczą współdziałania i liczenia się z potrzebami innych. Myślę, że ma to duże znaczenie przy wyjazdach rodzinnych bo wzmacnia więzi. Każde z moich dzieciaków jest inne. Jeden chodzi bardziej sprawnie, inny mniej. W górach aby nie zniechęcić nikogo trzeba się dostosować do najsłabszego, jednocześnie będąc czujnym czy ten najsłabszy jest faktycznie najsłabszy czy zwyczajnie cwaniaczy i mu się czegoś nie chce :-) W przypadku dzieci ważna jest motywacja i pełna informacja w stylu jaką część trasy już przeszliśmy, ile jeszcze pod górę i jak się to ma do tego co już przeszliśmy. Warto noclegi organizować w miejscach, w których zaczyna się ostre podejście. Rano po przebudzeniu na świeżo dzieci chętniej wchodzą, wiedząc, że później będzie w większości schodzenie.
Nocowaliśmy w namiocie 2-osobowym. Przy odpowiednim poukładaniu się w środku daje się spać bez problemów :-) a na plecach ma się kilka kg mniej. Nie chciałem zabierać namiotu czwórki o 3 kg cięższej też z tego względu, że małą dwójkę łatwiej rozstawić. W razie czego mogłem też spać pod ponczo przeciwdeszczowym. Plecaki zostawialiśmy na zewnątrz namiotu pod moją starą peleryną wojskową. Jednej nocy dorwała nas burza, a właściwie trzy burze przechodzące kolejno przez pół nocy z ulewnym deszczem. Namiot wytrzymał, a plecaki nie zamokły. Burza w górach w nocy jest niesamowitym przeżyciem, głównie ze względu na echo jakie się niesie.
Trasa:
Góry Bialskie online
Szliśmy z Bielic, najpierw szlakiem zielonym przez szczyt Iwinka, Rudawiec, Przełęcz Płoszczyna, Śnieżnik, Hala pod Śnieżnikiem. Dalej powrót do Bielic najpierw w większości szlakiem niebieskim, a następnie szlakiem czerwonym na Czernicę i powrót do Bielic szlakiem żółtym. Razem wyszło ponad 50 km w ciągu mniej więcej czterech dni. Podziwiam dzieciaki że dały radę z tymi plecakami. Pierwszy nocleg mieliśmy w takim schronie turystycznym w Puszczy Jaworowej koło rezerwatu Śnieżnej Białki w Górach Bialskich (jest na tej mapie powyżej). Spało się na stryszku, wchodząc po drabinie. Obok było miejsce na ognisko nawet. Urocze miejsce. Bardzo dobrze utrzymana miejscówka. W odległości 500 m jest potok, więc dostęp do wody jest. Kolejny nocleg mieliśmy pod samym wejściem na Śnieżnik w miejscu oznaczonym jako "Hranicni hora". Stamtąd trzeba było żółtym szlakiem schodzić w dół do rzeki po wodę. Kolejny nocleg mieliśmy na odcinku między Przełęczą Staromorawską a Drogą Marianny. Wracając do Poznania odwiedziliśmy też Jaskinię Radochowską w pobliżu Lądka Zdroju. I tutaj małe wkurzenie. Dawniej pamiętam jaskinia była ogólnie dostępna. Łaziłem tam nawet z małymi dzieciakami. Teraz jednak postawiono przewodnika bo widocznie nasze państwo uznało, że samemu to niebezpiecznie zwiedzać (nie wiem jakaś nowa dyrektywa unijna dla naszego dobra?). Oczywiście przewodnik w tej nie tak dużej i nie trudnej w końcu jaskini "za opiekę" kasuje po 8 zł od łebka. Ciekawe, że kiedyś ludzie tam chodzili i nikomu nic się nie działo, ale teraz w "trosce" o nasze bezpieczeństwo nasze państwo zabrania nam coraz więcej. Powinni w środku rozwinąć jeszcze dywany i obić gąbką sklepienie, byśmy czasami nie urazili nóżek i główki o skałę i oczywiście podnieść opłatę za te nowe wyrazy "troski". Nam się akurat udało, bo przybyliśmy tam 5 minut po tym jak przewodnicy sobie poszli, zostawiając jaskinię otwartą :-)
Góry Bialskie z tego co czytałem są jednymi z najbardziej odludnych w Polsce. Chyba to prawda, bo po drodze spotkaliśmy tylko kilka osób i to jedynie na tym zielonym szlaku w kierunku Śnieżnika. Jak wracaliśmy to nie spotkaliśmy nikogo. Na Śnieżnik jedynie wchodziło trochę osób od strony Międzygórza. Kiedyś z Kłodzka do Stronia Śląskiego dochodziła linia kolejowa. Obecnie dojazd jest tam trudniejszy, ale może to i dobrze, bo przynajmniej jest gdzie się zaszyć w ciszy.