Tusk-jak-Gierek-i-kilka-slow-na-temat-nauki-polskiej

Sat, 29 Jan 2011 22:25:00 +0000

Tusk prawie jak Gierek:

https://wiadomosci.onet.pl/kiosk/prawie-jak-gierek/c83ec

Analiza przedstawiona w tym artykule jest bardzo trafna. W dużej mierze wyraża moje poglądy na ten temat, o czym niejednokrotnie pisałem już na blogu.

Może kilka fragmentów do przemyślenia:

"Do zabiegów premiera Piotra Jaroszewicza podobna jest finansowa ekwilibrystyka ministra finansów Jacka Rostowskiego, który aby ukryć rosnące zadłużenie, przerzuca pieniądze z OFE do ZUS i wyprowadza z budżetu Krajowy Fundusz Drogowy. Zamiast prawdziwej sanacji gospodarki mamy kombinacje księgowe."

Tu można by dodać jeszcze próby (nie wiem czy się w końcu powiodły) wliczenia szarej strefy do PKB. Wtedy dług na tle sztucznie zwiększonego PKB wyglądałby lepiej. Dla przypomnienia dług za czasów rządów PO wzrósł o 60% tego co narosło przez całe poprzednie 17 lat. O tym pisałem też nie raz. W tym kontekście zastanawiam się, czy poniższa informacja jest prawdą, bo jeśli tak to jest to dobra ilustracja machlojek finansowych jakie robi nasz obecny minister finansów:

https://www.gazetaprawna.pl/wiadomosci/artykuly/482202,4-miliardy-euro-niepotrzebne-wydane-przez-rzad.html

W odróżnieniu od Gierka, który brał kredyty, ale coś za nie budował, ekipa PO jedynie rozwala do końca to co jeszcze pozostało. Ja bym polemizował czy Tusk jest jak Gierek. Tuskowi wiele brakuje do Gierka, co nie znaczy że jestem fanem Gierka. Jako mała ilustracja:

https://finanse.wp.pl/edward-gierek-najwiekszym-deweloperem-w-historii-kraju-6114550056876161a

Mieszkania o jakich mówi ten artykuł były jakie były, ale taka była wtedy technologia. Do tego dochodziła efektywność komunistycznego ustroju, a mimo to sporo zbudowano i pożyczone przez Gierka pieniądze pozostały w znacznej części w kraju, pomimo tego, że pewnie ZSRR też coś z tego wykroił dla siebie. Bynajmniej nie bronię teraz ustroju komunistycznego. Zwracam jedynie uwagę na to, że obecna ekipa zadłuża Polskę dużo szybciej niż robił to Gierek, utrzymując się na powierzchni dzięki kreatywnej księgowości.

"Dziś premier jest trochę w podobnej sytuacji jak Gierek w 1976 roku. Przyjazne gesty wobec sąsiadów obracają się przeciwko niemu (wtedy było to wpisanie do konstytucji przyjaźni z ZSRR, dziś zaufanie na wyrost okazane Rosjanom w kwestii śledztwa smoleńskiego), a widmo kryzysu jest coraz bardziej realne. Jak mówią ludzie z otoczenia premiera, Donald Tusk panicznie się boi, że pójdziemy tą samą drogą co Irlandia czy Grecja, które potrzebowały finansowego wsparcia UE. Ale jedyny pomysł, jaki na razie ma, to dotrwać do wyborów. Nasz informator z Kancelarii Premiera cytuje jego rozmowę z zaufanym doradcą, któremu zwierzał się ze swoich kłopotów. Żale zakończył pytaniem: "Jak myślisz, co mam robić, by ratować sytuację ekonomiczną?". "Zrób cokolwiek, byle szybko" - usłyszał w odpowiedzi. "Do wyborów nie da rady" - miał na to odparować Tusk. Cóż, i w tej kwestii obecny premier przypomina Gierka, któremu, jak słusznie zauważył historyk Piotr Osęka, personalne gry i zakulisowe intrygi udawały się zdecydowanie lepiej niż modernizacja gospodarki."

Praktycznie nie ma już czego wyprzedawać i czego włączać czy wyłączać z budżetu. Kuglarskie sztuczki Rostkowskiego i Tuska mają swoje granice. Dla ludzi niestety liczy się nieobciachowy wizerunek premiera w Europie, a czy za tym pustym opakowaniem medialnym stoi jakaś treść, to nie ma znaczenia. Jak czytamy dalej:

"PO utrzymuje rekordowe poparcie i jej szef po jesiennych wyborach parlamentarnych zapewne utrzyma się u władzy. Udało mu się zmarginalizować opozycję, w partii wykosił całą konkurencję (Olechowski, Rokita, Gilowska) i wbrew wizerunkowi miękkiego polityka okazał się zaskakująco zręcznym graczem. Dziś ma tylko jeden, ale za to zasadniczy problem. Został sam. Nie ma już drużyny ani dworu. Ma tylko trzech bliskich współpracowników w kancelarii (Tomasz Arabski, Paweł Graś, Igor Ostachowicz) oraz dwóch zaufanych doradców - Michała Boniego i Jana Krzysztofa Bieleckiego. Chyba nikomu już jednak w pełni nie ufa. Skądinąd słusznie, bo wizerunkowa klęska w kwestii raportu MAK to wina jego ekipy z kancelarii, a medialna porażka w sprawie OFE obciąża doradców. Od kiedy Donald Tusk w związku z aferą hazardową poświęcił Schetynę, Drzewieckiego i Nowaka, jest coraz bardziej samotny i zmęczony. Tak rządzić się przecież nie da. Dowodzi tego przypadek Gierka, który zaczynał otoczony dworem, sprytnie pozbył się konkurencji, przeprowadzając reformę administracyjną, po której powstało 49 województw (Mieczysław Rakowski skomentował ją w dzienniku słowami "zniknie 17 książąt, I sekretarzy KW, chodzi właśnie o to, żeby złamać ich władzę"). Ale choć zapewnił sobie władzę, im bliżej końca dekady, tym bardziej był zgorzkniały, a na koniec odszedł praktycznie samotny i przegrany. Czy podobny los spotka Donalda Tuska? Chciałoby się wierzyć, że nie. Niestety, historia lubi się powtarzać."

Oby ta historia powtórzyła się również tym razem. Przyjrzyjmy się może krótko części z tych osób, które pozostają jeszcze przy Tusku. Graś to etatowy piesek PO obszczekujący i obsikujący PiS przy każdej możliwej okazji, bez merytorycznych argumentów. To taki Niesiołowski "lait". O Igorze Ostachowiczu pisałem jakiś czas temu ba blogu:

Szaman premiera Tuska

A Michał Boni? Jak czytamy o nim na Wikipedii: Michał Boni

"W 1992 znalazł się jako tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa na Liście Macierewicza. Zaprzeczył jakiejkolwiek współpracy, a w jego obronie wystąpili: Zbigniew Bujak, Zbigniew Janas i Henryk Wujec. 31 października 2007 wydał publiczne oświadczenie, podając, iż w 1985 funkcjonariusze SB za pomocą szantażu wymogli na nim podpisanie deklaracji współpracy. Oświadczył, że do podpisania tej deklaracji doszło po wielogodzinnej rewizji w jego domu po groźbach ujawnienia jego zdrady małżeńskiej i zamknięcia trzyletniego dziecka w milicyjnej izbie dziecka."

Zdradził żonę, podpisał lojalkę, kłamał w 1992 roku. Zaufany doradca mający wpływ na Polskę? Jaką mam gwarancję, że nie zdradzi Polski gdy ktoś mu czymś zagrozi, albo jak zwietrzy własny interes?

Może kolejny cytat skomentuję nieco szerzej z racji mojego zawodu i zainteresowań:

"to jest właśnie pozorna modernizacja czasów Tuska. - Skupiamy się na tym, żeby wydać jak najwięcej pieniędzy unijnych i jesteśmy z tego dumni, natomiast nie dostrzegamy, że poza poprawą jakości dróg te wydatki nie przynoszą wymiernych rezultatów, jeśli chodzi o wzrost innowacyjności gospodarki. Potwierdzają to wszystkie dostępne dane: liczba patentów, udział w eksporcie, międzynarodowe rankingi - mówi prof. Krzysztof Rybiński. I trudno mu nie przyznać racji, skoro nie mamy żadnej liczącej się polskiej firmy w dziedzinie nowych technologii."

Ponieważ pracuję w dziedzinie nauk inżynierskich i dodatkowo miałem okazję pięć lat pracować na uczelniach zagranicznych, więc dostrzegam kontrast pomiędzy tym co widzę obecnie po powrocie do Polski a uczelniami w Kanadzie i Szwajcarii. Pomijam kwestię wynagrodzeń, bo tu jest ziejąca przepaść.

Kilka obserwacji i wniosków:

(1) Od polskich naukowców oczekuje się wyników takich jak na zachodnich uczelniach. Ale pensum pracownika naukowego w Polsce to 240 godzin dydaktycznych rocznie, podczas gdy przykładowo pensum profesora w Szwajcarii czy Nowej Zelandii to 60 do 70 godzin rocznie. To jest standard na zachodzie. Niby te 240 godzin to mało, ale przygotowanie dobrych zajęć obejmujących najnowsze osiągnięcia danej dziedziny i odpowiednią prezentację multimedialną zabiera jeden do dwóch dni do jednego tylko wykładu (doświadczenia własne). Innym problemem jest totalne ukierunkowanie na studentów, co samo w sobie nie jest złe, ale powoduje że bożyszczem uczelni stają się godziny dydaktyczne. Każdy musi mieć pensum, choćby miał uczyć w dziedzinach nie pokrywających się z zainteresowaniami naukowymi. Bywało więc, że prowadziłem zajęcia z dziedzin dość odległych od moich zainteresowań naukowych, co wymagało sporo dodatkowego nakładu pracy. Zajmuję się mikroelektroniką. Projektuję specjalizowane układy scalone, a przykładowo prowadziłem zajęcia z przetwarzania obrazów i technik multimedialnych. Na uczelniach zagranicznych pracownik naukowy uczy typowo tego czym się zajmuje naukowo, w czym jest specjalistą i w czym jest w stanie przekazać studentom najnowsze osiągnięcia.

Pewnym rozwiązaniem tego problemu mogłoby być przyjęcie zasady, że jeśli ktoś wykazuje się naukowo, to redukuje mu się obowiązkowe pensum. W Nowej Zelandii np. jak ktoś ma projekty z przemysłem to ma mniej zajęć dydaktycznych. Elastyczne pensum zachęciłoby do starania się o porządne granty i sprawiłoby że uczelnie mogłyby nie przejmować się koniecznością zapewnienia odpowiedniej liczby studentów i godzin dydaktycznych, a za to przyjmować tylko dobre osoby. Na uczelnie techniczne powinny być solidne egzaminy, a nie jak teraz konkurs świadectw. Kiedy ja zaczynałem studia na Politechnice Poznańskiej, to miałem tydzień egzaminów, pisemny oraz ustny z matematyki oraz fizyki. Do tego pisemny egzamin z języka obcego. Odsiew był wtedy spory.

(2) Niskie pensje powodują, że wielu zdolnych ludzi ucieka z uczelni, często za granicę, a ci co zostają starają się dorabiać aby związać koniec z końcem. Nie da się tego zrobić bez poświęcenia dodatkowego czasu, co odbija się na każdej dziedzinie życia. Przykładowo moi znajomi asystenci, pracujący bardzo wydajnie naukowo, co widać po ich dorobku, zarabiają około 1400 zł na rękę. Pensja doktora to powiedzmy nieco ponad 2500 zł na rękę z wysługą lat, choć tu są pewne różnice między uczelniami, nie takie duże. Typowo jest tak, że jak są widełki to płace są w okolicach ich dolnej granicy. Znam robotników w przedsiębiorstwach państwowych, którzy mają podobne pensje. Oczywiście można zrobić habilitację i mieć jeszcze 1000 zł więcej, ale obecnie stawiane wymagania są bardzo wysokie. W wielu dziedzinach potrzeba nawet kilkunastu publikacji na tzw. liście filadelfijskiej. Ja tych kilkanaście publikacji akurat mam, ale zabrało mi to pięć lat ciężkiej pracy za granicą, kiedy nie prowadziłem żadnych zajęć dydaktycznych. Teraz przez dydaktykę od czterech miesięcy próbuję zabrać się za napisanie rozprawy i nie mam czasu.

Wyjściem z sytuacji byłoby przyjęcie modelu anglosaskiego na uczelniach. Przede wszystkim zniesienie habilitacji i wprowadzenie zasady, że stanowisko profesorskie otrzymuje się za wyniki naukowe w znaczących, rozpoznawalnych czasopismach naukowych i za uzyskane granty, patenty itp. Stanowisko profesorskie powinno być czasowe i odnawialne po ocenie działalności naukowej. To dany wydział danej uczelni powinien jedynie decydować o tym czy daną osobę przyjąć na stanowisko profesora, a to czy osoba taka spełniałaby standardy naukowe zweryfikowałby rynek poprzez ocenę umiejętności studentów i doktorów jacy by wyszli spod ręki takiej osoby. Obecnie o tym czy danej osobie nadać tytuł doktora habilitowanego (tylko wtedy można w Polsce zostać profesorem) decyduje w dużej mierze centralna komisja, z której wywodzi się dwóch recenzentów. Znam przypadki rozgrywek personalnych, w wyniku których recenzja była nieobiektywna i omal nie doprowadziła do uwalenia dobrych prac. Obecnie tytuł dr hab. jest w Polsce konieczny do tego, żeby móc promować własnych doktorów. Absurdalne jest to, że ja nie mając habilitacji mogę np. zatrudnić się w Niemczech na uczelni i tam mieć doktorantów, a w Polsce nie. Co ciekawe ci moi potencjalni doktorzy mogą w Polsce nostryfikować swój tytuł. W połączeniu z mniejszą wymaganą liczbą godzin profesor byłby bardziej wydajny naukowo i powinien być lepiej opłacany. To stanowisko powinno być traktowane prestiżowo, ale być też odpowiednio rozliczane dorobkiem.

(3) A propos publikacji. Obecnie widzę dość niepokojącą tendencję w samych publikacjach. Od zawsze liczyły się punkty za publikacje. Kiedyś było wiadomo, że konferencja polska to 1 punkt, międzynarodowa to 3 pkt. Czasopisma na liście filadelfijskiej liczyły się od 10 do 24 punktów, w zależności od rangi czasopisma. Te ostatnie to czasopisma z bardzo wysokim tzw. Impact Factor (IF) czyli stosunkiem cytowań do liczby artykułów. Polskie czasopisma branżowe były za ok. 4-6 punktów. A co mamy dzisiaj? Przestały liczyć się konferencje, ale ponieważ punkty są potrzebne bardziej niż kiedyś do wszelkich rozliczeń i kategoryzacji wydziałów, więc zapanowała swoista punktomania. Wszyscy szukają punktów. Niestety nie pociągnęło to za sobą gwałtownego wzrostu liczby publikacji w najwyżej punktowanych czasopismach listy filadelfijskiej, za to wiele polskich czasopism zaczęło być stosunkowo wysoko punktowanych. Z własnego doświadczenia wiem, że opublikować artykuł w polskim czasopiśmie nawet angielskojęzycznym jest wielokrotnie prościej, niż w dobrym czasopiśmie z dawnej starej listy filadelfijskiej. Ale kto będzie się obecnie starał, jeśli za renomowane czasopismo jest dzisiaj 32 pkt, a za polskie czasopismo od 9 do 20 punktów. Oczywiście w tych czasopismach można znaleźć wiele ciekawych i wartościowych artykułów, ale na zachodnich uczelniach nie są one znane, co powoduje że takie artykuły nie są doceniane. Ja o jedną publikację w IEEE Transactions walczyłem półtora roku, mając pięć iteracji z recenzentami, którzy mieli bardzo wnikliwe i ciężkie do przejścia uwagi. Ktoś inny napisze teraz szybko 2 lub 3 krótkie artykuły i opublikuje za 13 pkt każdy i będzie miał więcej punktów niż ja, dużo mniejszym nakładem pracy (znam wiele takich przypadków). Ten system punktowy jest chory i wymagałby głębokiej reformy, bo polskie czasopisma branżowe choćby były punktowane w Polsce za 100 punktów, to w zasadzie słabo liczą się, albo wcale przy staraniu się o granty spoza Polski, a stamtąd obecnie pochodzą w dużej mierze środki na badania. To jest ślepa uliczka.

Pewnym wyjściem z sytuacji mogłoby być wprowadzenie kontyngentów na poszczególne rodzaje czasopism. To które się liczą można łatwo określić na podstawie tego jakie się liczą na zachodnich uczelniach. Są to typowo publikacje typu IEEE Transactions, Elsevier, Springer, rozdziały w książkach dobrych wydawnictw typu Kluwer, CRC Press, Willey itp. Oczywiście ja patrzę teraz na swoją dziedzinę. Każda dziedzina ma swoje dobre wydawnictwa. Te powinny się liczyć bez limitów, a reszta na poziomie 10 do 30% i tylko wtedy gdy są te dobre. Powinno się znowu zacząć liczyć w ograniczonym zakresie publikacje konferencyjne, bo one też mają wartość. Obecnie nikt nie chce jeździć na konferencje bo się nie opłaca, bo nie ma punktów, podczas gdy na konferencjach nawiązuje się cenne kontakty (doświadczenia własne).

(4) Dobra nauka wymaga niezłych inwestycji finansowych, bo przykładowo wykonanie jednego prototypowego układu scalonego to koszt kilkudziesięciu tysięcy złotych, podczas gdy część uczelni w Polsce nie ma pieniędzy nawet na wysłanie pracownika na zwykłą konferencję krajową. W Szwajcarii czy Kanadzie gdzie pracowałem pieniądze były na wszystko co potrzeba i efekty też były. Przykładowo w Kanadzie są bardzo duże dotacje do wykonywanych chipów, na tyle duże, że chip za jaki w Europie zapłaciłbym 70 tyś zł, w Kanadzie kosztował mnie około 3000 zł. Efektem tego jest to, że nawet studenci mają tam okazję w pracach magisterskich wykonywać eksperymentalne układy scalone w dobrych technologiach, po czym jako fachowcy zasilają kanadyjski przemysł, przynoszący wymierny dochód budżetowi. U nas rząd obciął środki na naukę do marginalnie niskiego poziomu, nawet nie wiem czy nie do 0.3 - 0.5% PKB, podczas gdy zalecenia unijne to 2-3% PKB, a średnia unijna to chyba 1.5%. Pieniądze unijne na jakie obecnie liczy nasz rząd, redukując wkład własny niedługo się skończą (za kilka lat) i polska nauka pozostanie bez pieniędzy.

Jak nie ma pieniędzy to nie ma dobrych publikacji, a jak nie ma dobrych publikacji to nie liczymy się w konkursach o granty europejskie i znowu nie ma pieniędzy. Statystyki są tutaj nieubłagane. Pamiętam jak kilka lat temu na powiedzmy 3000 wniosków w konkursach programu Marie Curie przyznawano 500 stypendiów, czyli szansa była około 16.5%, podczas gdy z Polski przechodziło może 2-3% złożonych wniosków. Ale tam się inwestuje w naukę, młodzi doktorzy mają wyniki i dobre publikacje, które można łatwo zweryfikować i to oni dostają granty. Polski rząd ma to w nosie. Zachowuje się tak, jakby firma kazała pracownikom zbudować światowej klasy samochód konkurencyjny na rynku bez zapewnienia jakiegokolwiek wsparcia finansowego i logistycznego.

(5) Dodatkowo jak pisać porządne wnioski, jeśli nie ma dobrego wsparcia na uczelniach, co więcej brakuje często informacji o odbywających się konkursach (doświadczenia własne). Na uczelniach mamy tony pracowników administracji, którzy działają jak typowi polscy urzędnicy mający w nosie petentów (doświadczenia własne). Biurokracja aż piszczy. Papierka nie podpisze ten, jak nie podpisze tamten, jak nie podpisze jeszcze inny tamten (doświadczenia własne).

Prosty wyjazd za granicę na konferencję. Załatwienie tego od strony formalnej to jak wyprawa po wizy do ambasady USA (przy okazji powiem, że z założenia ignoruję wszystkie konferencje w USA, bo nie będę wypraszał się o ich wizę). Wnioski, formularze, podpisy wszystkich świętych po kolei, oczywiście wszystko samemu trzeba obskoczyć, bo sekretarce często się nie chce. Trzeba policzyć niemal co do godziny kiedy opuszczamy terytorium Polski i kiedy wracamy. W Kanadzie i Szwajcarii było tak, że jak chciałem jechać na konferencję zagraniczną to mówiłem po prostu że jadę, płaciłem swoją kartą VISA za bilety i hotel, przynosiłem później rachunki oraz bilety i dostawałem czek ze zwrotem gotówki, albo pieniądze na konto. Nikt nie pytał kiedy dokładnie jadę i kiedy wracam. Efekt był taki, że tam przygotowanie do wyjazdu zajmowało pół godziny na wyszukanie biletu w internecie, a tutaj i dwa dni jeżdżenia po mieście z papierami z drżeniem przed paniami z administracji czy czegoś źle nie napisaliśmy, a o to nietrudno przy tej biurokracji (doświadczenia własne).

(6) Zakup sprzętu do pracy, np. komputera? W Polsce są przetargi, moim zdaniem eufemistycznie mówiąc nie zawsze uczciwe. Uczelnie nie są wyjątkiem w Polsce pod tym względem, co widać po jakości prac wykonywanych przez firmy z przetargu. Efekt jest taki, że od kilku miesięcy pracuję na swoim prywatnym laptopie, który już ledwo przędzie. Najbliższy przetarg jak się dowiedziałem w październiku ma być w lutym. Wcześniej w zasadzie nie ma szans by coś kupić. W Kanadzie pamiętam jak zepsuł mi się komputer, to mój szef powiedział mi, że mam iść do sklepu i kupić sobie nowy. Kiedy spytałem o granicę cenową, to odpowiedział, żebym kupił taki jaki potrzebuję i abym przyniósł mu paragon. Spytałem czy chodzi o fakturę wystawioną na uczelnię? Nie, zwykły paragon wystarczy, odpowiedział. Tego dnia wieczorem poszedłem, kupiłem, na drugi dzień zaniosłem paragon do niego na uczelnię i dostałem czek do banku ze zwrotem pieniędzy. Efekt był taki, że nie miałem żadnego przestoju w pracy, bo o to w końcu tam chodziło.

Trochę się rozpisałem na temat nauki polskiej, ale to komentarz z własnego doświadczenia do tego co powiedział Prof. Rybiński w zacytowanym artykule. To wszystko sprawia, że w Polsce póki co nie ma przemysłu opartego na najnowszych technologiach. W każdym razie Tusk nie ma za wiele wspólnego z Gierkiem. W rzeczywistości jest nawet jego przeciwieństwem. Pomijając oczywiście nic sferę medialną.

dodano 25 maja 2011:

Poniżej jeszcze inny artykuł z cyklu "Tuska jak Gierek" oraz "przedwyborcze i wizerunkowe podróże premiera Tuska", pokazujący "spryt" Donalda Tuska by złowić wyborców. Do skomentowania przy innej okazji, chociaż komentarz jest tutaj zbędny.

https://wiadomosci.wp.pl/tusk-prawie-jak-edward-gierek-6036305142899841a

Obraz ten powinien zostać pokazany szerokiej opinii publicznej, ku przemyśleniu przed kolejnymi wyborami.